Świadkowie zmartwychwstania

Sezon na świadectwa rozpoczęty.

Ze zmartwychwstaniem jest trochę tak jak z każdym zdarzeniem, w którym nie brało się udziału, czy z książką, której się nie czytało – najwięcej można o nich powiedzieć. Co jednak można powiedzieć o zmartwychwstaniu? Na przykład, że jest pusty grób, który widziałem w czasie pielgrzymki do Ziemi Świętej, że były przerażone straże, których nie widziałem, że były złożone chusty, których też nie widziałem. W pewnym momencie trzeba by stwierdzić, że kiepski ze mnie świadek zmartwychwstania.

A co o nim wiem? Choćby to, że niektórym ożywiło serce do przemiany życia, że kilka osób postanowiło coś, na co nie miało odwagi od wielu lat. Bycie świadkiem zmartwychwstania polega więc na tym, co dzieje się w sercu a nie w Jerozolimie.

A jeśli w sercu nie działo się nic w czasie Paschy A.D. 2010?

Może zatem nie warto opowiadać o książkach, których się nie czytało… Zawsze może przecież zdarzyć się ktoś, kto je zna! A wtedy marny ze mnie świadek.

Opowiadajmy więc o tym, czego doświadczyliśmy, dzielmy się tym, co jest rzeczywiście naszym udziałem. Może będzie tego mniej, ale za to bardziej autentyczne.

Bóg umarł…

Od czasu do czasu pojawia się ktoś, kto wieści śmierć Boga. Mówi to zawsze w jakimś konkretnym celu. Bo albo chce ocalić wierzącego przez pamięć Boga, albo zmusić go do głębokiego rachunku sumienia. Tak czy inaczej, wiara nekrologiczna jest w istocie zaproszeniem człowieka na pogrzeb Boga. I jak to na pogrzebie bywa, prawo do opowiadania o zmarłym ma każdy kto go znał, a nawet ci, którzy go nie znali, bo przecież umarł i nie zaprzeczy.

To krótkie wprowadzenie wydaje się niezbędne do pełniejszego zrozumienia lektury artykułu Jana Hartmana „Zła nowina” (TP , 31 stycznia 2010). Artykułu, który obok polemicznych wątków merytorycznych, zdaje się mieszać filozofię, osobiste wyznanie, pobieżne relacjonowanie nie do końca uargumentowanych opinii, czy wreszcie, co osłabia wydźwięk tego artykułu najbardziej, używanie kwantyfikatora wielkiego.

Tekst jednak powstał. I nie chodzi autorowi najwyraźniej o to, by wpisać się nim w poczet wieszczów śmierci Boga. Ciężar gatunkowy tego tekstu nie jest bowiem aż tak wielki. Przypomina raczej współczesną formę tworzenia prawdy: wyolbrzymiaj, prowokuj, a niewątpliwie znajdzie się ktoś, kto powie coś, czego nie wiesz, albo powiedzieć nie chcesz. I tu autor się nie myli. Tekst prowokuje, czego jestem najlepszym przykładem. Skoro zaś tekst nie jest manifestem programowym, lecz raczej przyczynkiem do poruszenia umysłu, powstrzymam się od komentowania tekstu jako całości (bo całością nie jest), koncentrując się wyłącznie na tym, co we mnie rezonuje po lekturze tekstu.

Tolerancja i miłość. Zestawienie istotne, aczkolwiek niebezpieczne, jak wszelkie zestawienia pojęć, które usiłuje się interpretować dowolnie. Bo fałszywy jest prezentowany w tekście dylemat: albo tolerancja niewiernych (czego konsekwencją jest osłabienie własnej wiary), albo sprzeniewierzenie się przykazaniu miłości. Jeśli przypisać autorstwo przykazania miłości również Jezusowi (jako Synowi Autora przykazania), to trudno zakładać, iż nie zna On sensu tego pojęcia. Rozumiał je w ten sposób, że nie tolerował niewiernych. Często wyrzucał im brak wiary, wywracał stoły, zestawiał z marginesem (na korzyść marginesu). Słowem, jakby nie kochał. Ale jednak kochał. Bo nie tolerując umarł z miłości. Może więc zamiast przeciwstawiania „tolerancja niewiernych – sprzeniewierzenie się przykazaniu miłości”, lepiej wyprowadzić jakieś pozytywne stwierdzenie, np. tolerować, to umrzeć z miłości.

Inna dyskusyjna teza brzmi: prawdziwa wiara zakłada, że to moja, a nie twoja wiara jest właśnie prawdziwa. Autor korzysta z tzw. zasady czystej racjonalności. Polega ona na tym, że wprowadza się pewne reguły czy pojęcia w taki sposób, że się ich nie dyskutuje, resztę zaś można poddać uczciwej debacie. Tylko, że właśnie debata oparta na regułach i pojęciach, których nie można poddać dyskusji nie jest już uczciwa. Bo zaproszenie jest następujące: jeśli masz wiarę i chcesz, żeby była prawdziwa, to musisz uznać, że wtedy tylko ona jest prawdziwa, kiedy nie towarzyszy jej tolerancja niewiernych. A dalej masz prawo dyskutować do woli czy to słuszne czy nie. Wydaje się jednak, że takie postawienie sprawy pozbawia dyskusję jej najważniejszego przedmiotu – odpowiedzi na pytanie czym jest wiara prawdziwa? Św. Augustyn odpowiedziałby, że jeśli wiesz, że twoja wiara jest prawdziwa, i że to właśnie w takim jej wyrazie manifestuje siebie Bóg, to w tej samej chwili przestałeś rozumieć słowo Bóg, a więc wierzyć prawdziwie. To właśnie dlatego słucham innych, którzy opowiadają o swojej wierze, by odpowiedzieć samemu sobie czy moja wiara jest prawdziwa. Ale szukam jej prawdziwości nie po to, by z innymi walczyć, ale po to, by nią żyć. Bo tylko prawdziwą wiarą żyć warto. Ale będę tolerancyjny chyba aż do śmierci, bo wiara prawdziwa jest trudna nie tylko do poznania, ale i do wcielenia w życie. To ja sam dla siebie będę pierwszym nieprzyjacielem wiary prawdziwej, ile razy fanatycznie za taką ją uznam. Nie oznacza to jednak, że nie wierzę w sens szukania prawdy i że brak mi wiary w możliwość jej znalezienia. Wiem tylko, że czasem zamiast walczyć z sobą wolę walczyć z drugim i to nazywać wiarą prawdziwą.

Kolejne zdanie jest równie dyskusyjne: Bóg jest poza i ponad wszelkimi atrybutami, jakie możemy mu w najwyższym stopniu przypisać. Otóż wydaje się, że autor chciał wpisać ten tekst we współczesne rozumienie postępu naukowego. Skoro w średniowieczu powiedzieli, że Bóg jest ponad to dzisiaj trzeba coś dodać, np. ponad i poza. Na ponad mogę się zgodzić, gdyż niewątpliwie Bóg nie wyczerpuje się ani w naszych pojęciach, ani w schematach. Ale czy rzeczywiście jest poza? Przeczy temu przykład Jezusa, trochę jednak powiedział o Ojcu w języku powszechnie zrozumiałym, przypisując Mu jednak, wbrew tezie Hartmana, kilka predykatów.

Czy Bóg umarł? Kiedy odnotowuje się spadek zainteresowania Kościołem, praktykami, można powiedzieć, że w pewnym sensie umarł, przynajmniej w nas. Ale pomiędzy „w nas” a „dla nas” jest mała różnica. Dopóki Kościół będzie powtarzał, że Bóg umarł dla nas, a my nie będziemy zbyt pewnie wierzyć, że umiera w nas, dopóty Bóg będzie żył. Prawdziwej wiary nie zabije wątpienie, tolerancja, akceptowanie niewiernych. Prawdziwą wiarę może zabić raczej „wiara prawdziwa”, gdyby miała znaleźć eksplikację w przytoczonej na wstępie definicji.

Trwajcie mocni w wierze

Wiara jest darem Boga, ale rodzi się ze słuchania – również człowieka. Tak najprościej można by zdefiniować rodzenie się wiary. Zdobyliśmy się na odwagę, by posłuchać człowieka, bardzo szczególnego człowieka, który w prostocie i pokorze przybył, by nas umocnić sobą, siebie zaś ty, co w nas. Przekonał nas do siebie bardzo szybko. Pozornie wydawało się, że to za sprawą wracającego jak refren stwierdzenia „umiłowany Poprzednik”. Jednak bardzo szybko okazało się, że pociąga nas w Nim nie tylko opowiadania o Janie Pawle II, ale również – a może przede wszystkim – opowiadanie o Bogu. A nauczył nas w czasie tych kilku dni naprawdę wiele.

                Najpierw nauczył nas przeżywania „czasu straconego” przed Bogiem. Pokazał, że na Boga się nie czeka, że z Nim się trwa. Czekanie zaś dotyczy dojrzewania naszego serca. Właśnie dlatego nie można się spieszyć, gdyż modlitwa potrzebuje wysiłku a my jesteśmy zbyt słabi, by iść długo i szybko o własnych siłach. To właśnie dlatego Bóg milczy, by człowiek choć trochę mógł odpocząć… szukając. Pokazał nam działanie w milczeniu i milczenie w działaniu.

                Przypomniał prawdę o świętym Kościele grzeszników, o tym, że wierzyć przestaje się nie tylko wtedy, gdy się grzeszy, ale również wtedy, gdy przestaje się wierzyć w grzeszność. Pokazał nam, jak wracać w trudną przeszłość historii ludzkiego grzechu, jak łączyć wyznanie grzeszności z wyznaniem chwały. A właściwie pokazał, że o grzechu nie jest w stanie mówić grzesznik. O grzechu może mówić ten, kto go transcenduje pragnieniem świętości.

                Nauczył nas budowania jedności, która nie zależy od nas. To może szczególnie nam utkwiło, gdyż sprawcą jedności jest Ten, który z natury rozdziela różnorakie dary, a my chcieliśmy budować życie społeczne i kościelne jako zwarty monolit. Przypomniał nam, że człowiek sam z siebie rany może zadawać, ale nie uleczy. Pokazał nam, że w dialogu z Bogiem tylko jedna strona może mówić w danym momencie. Jeśli zaś człowiek chce mówić za dużo i za często, to dlatego, by uciszyć Ducha Prawdy.

                Powiedział nam też jak budować dom, taki na niepogodę a nawet na kataklizmy. Nauczył na nowo rozróżniać pomiędzy piaskiem i skałą. Pokazał, jaki fundament założyć, by dom nie runął. Zostawił nam też najważniejsze – receptę na chwile próby. Receptę dla tych, którzy mają argumenty na wszystko, a także dla tych, którzy ich nie mają. Receptę dla tych, którzy się lękają, że zabraknie im właściwych słów. Tą receptą są słowa: Deus caritas est! Ta prawda o Bogu jest najważniejsza, najistotniejsza. Wszystkim tym, którym trudno uwierzyć w Boga, powtórzył: „Bóg jest miłością”.

                Nauczył wreszcie prawdziwej wiary w Eucharystię. Przez pozorny jej niedostatek, przypomniał, że jest ona świętem a nie punktem programu. Nie przedłużał modlitwy, nie uczył jej, lecz modląc się wzywał do naśladowania. Pokazał, że jest wielki, wielkością pokory i ciszy, która potrafi rozbudzić i zachwycić serce.

                I właśnie dlatego niczego nam po tej pielgrzymce nie brakuje, właśnie dlatego nie tęsknimy. Bo też nie przyjechał, by dać siebie, ani też, by siebie zabrać. Przyjechał utwierdzić nas w wierze, a siebie ubogacić naszą wiarą. To, co zastał przemienił, a przemienione zostawił. Tym, co sam przywiózł, podzielił się z nami, by zabrać stokroć. Właśnie dlatego nam go nie brakuje, i właśnie dlatego stał się nam szczególnie bliski.

Verified by ExactMetrics
Verified by MonsterInsights