Chrześcijańska teoria wszystkiego

Dzisiaj chciałbym trochę nietypowo odwołać się do trzech przykładów z zakresu fizyki. Pierwszy przypomina mi znajomego fizyka, który o ważnych równaniach lubi mówić: piękne i eleganckie. Co to oznacza? Że nie można dowolnie czegoś dokładać czy odejmować, gdyż zepsuje się i piękno i elegancję. Drugi przykład – mieć w głowie symetrię. Dzisiejsza fizyka nie rozpoczyna od obserwacji, ale właśnie od idei symetrii, którą potem weryfikuje poprzez obserwację rzeczywistości. I trzeci przykład, odwołujący się do A. Einsteina. Pod koniec życia, mając na koncie kilka istotnych teorii zaczął pracować nad teorią wszystkiego, która wiązałaby w jedną całość poprzednie.

Po co ten fizykalny wstęp i jak on ma się do wiary?

Wiara musi być piękna i elegancka. To znaczy, że nie można do niej byle czego dokładać i dowolnie jej redukować. Majstrowanie przy wierze sprawia, że przestaje być piękna i elegancka. Zdecydowanie za dużo dzisiaj majsterkowiczów w wierze.

Wiara musi być symetrią. Chociażby symetria odpłaty. Mamy ideę – uderzy cię ktoś w policzek, nadstaw drugi. Możemy jednak pytać, jak ta symetria sprawdza się w rzeczywistości. Mniej więcej tak, jak symetria ludzkiego grzechu i śmierci Boga. Gdyby Bóg nie rozwinął symetrii „oko za oko i ząb za ząb”, wtedy za obrazę Boga powinna być tylko jedna odpowiedź. Inny przykład – miłość nieprzyjaciół. Jeśli nieprzyjacielem jest ten, kogo z góry uznaję za wroga i obcego, wtedy symetria się nie sprawdza. Ale jeśli zaczynam rozumieć, że „amicus” ma swoje źródło w łacińskim „micare” oznaczającym błysk, wtedy zaczynam coraz bardziej pojmować, że przyjaciel to ktoś, przy kim rozbłyskam. Co więc oznacza miłość nieprzyjaciół? Sprawienie, żeby ci, którzy nie budzą błysku w moich oczach zaczęli być postrzegani tak, by ten błysk się pojawił.

Wiara musi być teorią wszystkiego. Można ją nazwać doskonałością. Na nią jednak pracuje się wspólnotowo. Każdy buduje swoją część teorii wszystkiego, która stanie się ostatecznie częścią tej wielkiej teorii wszystkiego, którą jest miłość. Robić najlepiej co do mnie należy z miłością. Weryfikacja tej teorii nastąpi w wieczności. Doczesność jest za krótka, za płytka i za wąska, by ją do końca pojąć lub odrzucić.

Tyle może oznaczać dla nas to proste zdanie z Pisma Świętego: „Oko za oko, ząb za ząb”. Teoria, która na pewnym etapie porządkowała relacje międzyludzkie, a później posłużyła do stworzenia doskonalszych teorii w drodze do odkrycia chrześcijańskiej teorii wszystkiego.

Miłość rozpoczyna się od sprawiedliwości

Sprawiedliwość musi być pierwsza, ponieważ łatwiej ją zdefiniować i określić. Dopiero nabudowana na niej miłość zaczyna być czymś realnym. Czym jest więc sprawiedliwość? Nie jest teorią, której można się nauczyć. To nie teoria sprawiedliwości sprawia, że ludzie są sprawiedliwi, ale to wyczuleni na istotę sprawiedliwości budują sprawiedliwość. Sprawiedliwość jest więc sposobem ułożenia relacji z Bogiem, z drugim człowiekiem i z sobą samym.

Ułożenie relacji z Bogiem. W Piśmie Świętym jest fragment, w którym ukazany jest uczony w Prawie, który pyta o to, co należy czynić, by osiągnąć życie wieczne. Nie byłoby nic dziwnego w tym pytaniu, gdyby o życie wieczne nie pytał nauczyciela. Widząc w Jezusie nauczyciela, i tylko nauczyciela, umieszcza to pytanie na poziomie ludzkich sporów i teorii. Nie chce wrócić do Boga. I nawet wtedy, gdy słyszy pytanie o to, co mówią Pisma, umie tylko powtórzyć, ale nie rozumie. Tymczasem, zrozumieć istotę sprawiedliwości, to wrócić do Boga.

Ułożenie relacji z bliźnim. Uczony nie pyta, kim jest bliźni, ale kto jest moim bliźnim? Moim, to znaczy kimś, kto nie podważa mnie, będącego w centrum. To ja go definiuję, a nie sytuacja życiowa – bliźni w potrzebie.

Ułożenie relacji z sobą samym. Trzeba kochać bliźniego jak siebie samego. Oznacza to, że nie można kochać ani mniej, ani więcej. Nie można kochać mniej, bo wtedy zawłaszczy się bliźniego. Nie można kochać więcej, bo wtedy kocha się fałszywie.

Nie ma więc ani teorii sprawiedliwości, ani teorii bliźniego. W czasach Jezusa istniały bojówki złożone z wyznawców Judy Galilejczyka, zwane sykariuszami. Próbowały one wprowadzić królestwo Boże siłą, czasem wręcz nieskrywaną przemocą. Niektórzy komentatorzy upatrują w człowieku pobitym i pozostawionym przy drodze właśnie ofiarę sykariuszy. Dlatego bał się kapłan i bał się lewita. Nie chcieli się narażać, pomagając człowiekowi przy drodze, ofierze sykariuszy. Pomógł tylko samarytanin, ponieważ był on daleki od tego typu sporów.

A dzisiaj? Czy nie mamy swoich sykariuszy, których boją się zwierzchnicy Kościoła? Walczący niby w słusznej sprawie, tylko po swojemu. Czasem z lęku przed nimi przeinacza się Ewangelię, by się nie narazić. I czasem tylko współczesny samarytanin, ktoś kto nie jest na bieżąco z aktualnymi sporami religijnymi, potrafi pomóc człowiekowi w potrzebie.

Trzeba się wyzwolić z lęku przed współczesnymi sykariuszami. Wrócić do Boga całym sercem – to znaczy odważyć się pojąć istotę sprawiedliwości bez oglądania się na frakcje. Wrócić do Boga całą duszą, by mieć odwagę czynić to, w co się wierzy.

Bezimienny kamień

Społeczności od najdawniejszych czasów próbują znaleźć skuteczny i sprawiedliwy sposób na wymierzenie kary za grzechy godzące w społeczność jako całość. Z jednej strony, świadomość obrony przed grzechem jest w pełni zrozumiała, z drugiej, czyjeś życie nie jest własnością drugiego człowieka ani społeczności jako całości. Ta świadomość przyświecała wymierzaniu kary. Przywołajmy dwa przykłady: pluton egzekucyjny i kamienowanie. W plutonie egzekucyjnym nikt do końca nie wiedział, czyj nabój był tym śmiertelnym w ostateczny sposób. Kamienowanie miało podobną zasadę – wszyscy rzucali kamienie, by nikt nie wiedział, czyj kamień był tym decydującym, który zadał śmierć. To pokazywało, że karę trzeba wymierzać, a jednocześnie, że nikt nie jest bez grzechu.

Czy jednak kamień, który zabija może być bezimienny? Jaka intencja kieruje człowiekiem rzucającym kamień? Z pewnością walka z grzechem. Pytanie tylko, czy z grzechem w ogóle, czy też z grzechem popełnionym przez drugiego? Ile przypadków hipokryzji przywołuje historia w tym względzie. Ile osób straciło życie z ręki tych, którzy sami popełniali podobne grzechy. To dlatego dzisiaj tak bardzo świat przygląda się grupom społecznym, które ze względu na swoją profesję są odpowiedzialne za wymierzanie kary. Przygląda się ich (bez)grzeszności.

Społeczeństwo ma prawo bronić się przed grzechami naruszającymi zasady życia wspólnego. Pytanie tylko, czy rozpoczynać od kamienowania innych, czy od zabicia grzechu w sobie samym?

W tym kontekście pojawia się jedyny sprawiedliwy, Jezus Chrystus. Tylko on miałby prawo rzucić kamień na grzesznika. Pokazuje jednak, że zarówno grzech – co do skutku – ma swoją cenę, ale cenę ma również niewymierzanie kary. Pojawiają się więc dwie drogi walki z grzechem: pierwsza polega na doprowadzeniu do ukamienowania grzesznika przez grzesznych, druga na doprowadzeniu do Tego, który konsekwencje grzechu bierze na siebie. Gdyby grzech domagający się kary, nie doczekał się jej wykonania, byłaby to ewidentna niesprawiedliwość. Ale kara została już wymierzona. Teraz trzeba tylko człowieka grzesznego doprowadzić do tej świadomości i wskazać mu nowy kierunek – niegrzeszenia więcej.