Zesłanie Ducha Świętego kojarzy się z darem języków. Rodzi się jednak bardzo praktyczne pytanie: Czy chodzi o mnożenie języków czy o ich rozumienie? Bo po co tak naprawdę człowiek posługuje się językiem? W jednym i w drugim celu. Kiedy mowa o tożsamości narodowej, wtedy przywołuje się język, hymn i godło. Język jest po to, żeby odróżniał nas od innych i integrował między sobą.
Nauka obcego języka jest też formą wkradania się do innej kultury i tradycji, po to, by czerpać. Pamiętam jak wiele lat temu w rozmowie z prorektorem Uniwersytetu Witolda Wielkiego w Kownie wyraziłem zdziwienie faktem, że zaczęto tam bardzo wspierać naukę języka polskiego. Wtedy prorektor odpowiedział, że mają prosty wybór – albo korzystać z literatury rosyjskiej albo polskiej. Wybrali polską.
Można mówiąc wyłącznie w jednym języku pozostać na uboczu. Można też znać jeden język i próbować nim zglobalizować świat, kulturę i tradycję. Problem nie tkwi w języku.
O co więc chodzi w darze języków? Wbrew pierwszym odczuciom nie chodzi o język, lecz o miłość. Wieża Babel dała ludziom wielość języków (pomieszanie języków) po to, by ludzie nie mogli się porozumieć. Pięćdziesiątnica sprawia, że każdy mówi w swoim języku i wszyscy się rozumieją. Język nie załatwi więc wszystkiego w komunikacji. On pozostaje narzędziem. Potrzeba właściwej intencji uczenia się języka, jasnej odpowiedzi na pytanie: Po co? Odpowiedzią jest miłość. To ona sprawia, że wielość języków nie oznacza pomieszania, a jeden język rozumiany przez wszystkich nie oznacza globalizacji.
Jesteśmy Polakami, a jak często nie mówimy jednym językiem. Oczywiście wszyscy mówimy po polsku, jednak nie mówimy jednym językiem. Bo jedni mówiąc po polsku próbują kochać, drudzy nienawidzić; jedni pomóc, drudzy osukać.
W tym właśnie wyraża się istota Pięćdziesiątnicy i przekleństwo wieży Babel.