Bóg miłosierny jest Bogiem potopu

Nauczono nas wybierać pomiędzy dwoma Bogami, a właściwie bożkami. Jeden to bożek fałszywego i taniego miłosierdzia, drugi to bożek pomsty, kary i potopu. Tymczasem autentyczna wiara wymusza przywrócenie prawdziwego obrazu Boga: Bóg miłosierny jest Bogiem potopu.

Aby dojść do takiego wniosku, skupmy się najpierw na tym, z czym kojarzy nam się Wielki Post. Rozpoczyna się przypomnieniem pokus, które zaczęły niszczyć człowieka. Myślę jednak, że trzeba zdefiniować na nowo pokusy i postawić pytanie, jakie chrześcijańskie pokusy dopadają nas w Wielkim Poście A.D. 2024? Pierwsza to pokusa robienia szumu medialnego. Kiepscy specjaliści od promocji tyle właśnie potrafią. Zrobić szum bez większych rezultatów. Ilu kaznodziejów zrobiło szum medialny wokół Wielkiego Postu, a ilu pomogło ludziom się nawrócić? Mamy rekolekcje początku postu, rekolekcje w środku i dla spóźnionych; pierwszego wyboru i ostatniej szansy. Może jeszcze warto zrobić rekolekcje na godzinę przed Wigilią Paschalną? Szumem chcemy zastąpić pracę nad sobą, która jest istotą tego czasu. Pokusa druga to modlitwa za innych, najczęściej za tych, którzy grzeszą inaczej niż my. Prosty eksperyment – najwięcej w kościele jest ludzi starych; czy modlimy się za tych, którzy obmawiają, oczerniają? Modlimy się trochę w próżni nie pozwalając modlitwie dotknąć nas samych. Trzecia pokusa polega na tym, że jesteśmy już po etapie pierwotnej świętości, po etapie ulegania pokusom, teraz zaczynamy kusić Boga, czyli próbować zmienić Jego myślenie na temat życia, miłości. Niektórym wprost się wydaje, że ideałem byłoby robić to w jedności z papieżem – najpierw zmienić myślenie papieża, a potem zmieniać myślenie Boga.

Potrzeba więc potopu jako znaku Bożego miłosierdzia. Człowiek nie został pozbawiony szansy ocalenia. Po jednej stronie miał świat symbolizujący grzech, po drugiej Arkę. Wiedział, że zło musi zostać zniszczone, Arka przetrwa, trzeba wybrać dobry kierunek. Bóg nie zniszczył człowieka, ale zło, a człowieka tylko wtedy, gdy przylgnął do zła. Przypomina to pożar domu. Jest taki moment, w którym trzeba porzucić to co w środku, by uratować siebie. Jeśli człowiek nie opuści tego, co płonie, zginie sam.

Trzeba więc obrać właściwy kierunek i właściwe wyrzeczenia. Najczęściej przychodzi do głowy telewizja, komputer, używki. Wyobraźmy sobie, że się udało. Ograniczyłem oglądanie telewizji, mniej czasu spędziłem przy komputerze, nie piłem alkoholu. Przyszła Wielkanoc. No i co? No i nic, bo nie o to chodzi. Chodzi bardziej o to, że telewizja nakręca mnie politycznie i w domowym sejmie robię takie same podziały. Komputer nie służy już do pracy czy rozrywki, ale do ucieczki przed brakiem pomysłu na życie, które mogłoby mieć sens. Używki dobrze pojęte, to nie kawa na podwyższenie ciśnienia, ale coś co ma mnie odrealnić – wieczorem znieczulić, rano sztucznie nakręcić. Czy tak rozumiem swoje wyrzeczenia?

Bóg pokazuje nam grzech i świat, który do niego przylgnął. Pokazuje Arkę Przymierza, czyli miejsca łaski. Zło musi zostać zniszczone, bo inaczej zniszczy dobrych i złych. Nie można do niego przylgnąć, bo wtedy ze złem zginie człowiek, jak trzymający się kurczowo przedmiotów w płonącym domu. Wielki Post jest więc szansą, a Bóg jest jeden – Bóg miłosierdzia i potopu.

Niedziela Miłosierdzia Bożego

(felieton religijny)

Myśląc o Kościele w Niedzielę Miłosierdzia Bożego, wiele osób wraca do pierwszej gminy chrześcijańskiej jako do szczególnego punktu odniesienia. To co uderza w tym obrazie, to przede wszystkim siła początku. Można wskazać na trzy zasadnicze elementy tego fenomenu.

Po pierwsze, trwali w nauce apostołów. Mówiąc bardziej teologicznie, głosili kerygmat. Mówiąc zaś językiem bardziej komunikatywnym – powtarzali, że Jezus Chrystus, Syn Boży jest Mesjaszem, który cierpiał, umarł i zmartwychwstał dla nas i dla naszego zbawienia. Nie były to homilie, które dzisiaj tak często odbiegają od zasadniczej prawdy i siły kerygmatu. Są trochę o wszystkim – o sytuacji społecznej, politycznej. Przy okazji homilii przerobionych na tzw. kazania okolicznościowe, próbuje się załatwić wiele innych spraw. W ten sposób nie ma miejsca na kerygmat, nie ma też siły jaka płynie z jego przepowiadania. Homilia czy kazanie staje się wręcz przemówieniem czy wystąpieniem. Głoszenie zaś kerygmatu jest głoszeniem wydarzenia zbawczego, które ma swoją moc.

Po drugie, trwali we wspólnocie. Nie była ona rozumiana jako zejście się grupy ludzi, których suma indywidualistycznych interesów tworzy wspólnotę. Można postawić pytanie w odniesieniu do dzisiejszych wspólnot: Co je łączy, co mają ze sobą wspólnego? Jaka jest wspólnota z braćmi, jaka ze świętymi w ramach wspólnoty wykraczającej poza to, co widzialne? Może warto o to spytać, szczególnie w kontekście kanonizacji św. Jana Pawła II. Odbyła się ona dokładnie 9 lat temu, również w święto Miłosierdzia Bożego.

Po trzecie, trwali jednomyślnie w świątyni. Jednomyślność nie brała się z faktu, że wszyscy myśleli tak samo. Jednomyślność wynikała z udziału w Eucharystii, która sprawia jedność. Jeden chleb łączył pana i niewolnika, Żyda i Greka. Czy dzisiaj potrafimy jeszcze być jednomyślni w wierze? Taka jednomyślność nie wymaga zmiany poglądów, one same nie są przeszkodą, jak długo pełnią rolę im przypisaną. Jedność zaś wynika z czegoś o wiele bardziej fundamentalnego dla człowieka.

Niedziela Miłosierdzia to również Godzina Miłosierdzia. Od pewnego czasu jest ona szczególnie istotna w tradycji katolickiej. Gdyby jednak zapytać przeciętnego wierzącego, jakie w związku z tym ma skojarzenia, niewątpliwie odpowiedziałby, że św. Siostra Faustyna i godzina piętnasta. Czy jednak o to chodzi w tej szczególnej godzinie? Co prawda apostołowie uzdrawiali wielokrotnie wchodząc do świątyni właśnie o dziewiątej godzinie dnia (czyli o piętnastej). W tajemnicy miłosierdzia nie chodzi jednak o prywatne objawienia zakonnicy (one niczego do wiary nie dodają), nie chodzi też o magicznie rozumiany czas. Wystarczy dodać, że kiedy my obchodzimy Godzinę Miłosierdzia, w Jerozolimie jest już szesnasta. Chodzi zatem o moment śmierci Jezusa, z którego wypływa nasze odkupienie i miłosierdzie. Warto o tym pamiętać, by nie rozpływać się w rzeczach drugorzędnych.

I ostatnie zdanie, szczególnie istotne, ale i trudne, które znajduje się w Ewangelii na tę niedzielę. Znamy je dobrze: „Którym grzechy odpuścicie, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane”. Niestety często zapomina się, że to ważne zdanie, odnoszące się do sakramentu pokuty jest poprzedzone innym: „Weźmijcie Ducha Świętego”. Oznacza to, że kapłan nie jest suwerenem, który może autonomicznie decydować o losie drugiego człowieka. Oznacza to, że gdy głosi Ewangelię i ktoś ją przyjmuje otrzymuje odpuszczenie z faktu siły Słowa Bożego, natomiast komu głosi się i nie przyjmuje, temu grzechy są zatrzymane, bo odpuszczenie może być tylko z wiary. Oznacza to, że zarówno kapłan, jak też penitent muszą przyjąć Ducha Świętego, po to, by jeden mógł wyznać, a drugi odpuścić w Duchu Świętym. W przeciwnym razie zapomina się, że wszelka władza pochodzi od Boga i nie ma znaczenia, kto ją uzurpuje. Jeśli robi to kapłan, jest to tym bardziej smutne, bo nie dość, że wtedy jego odpuszczenie czy zatrzymanie grzechów nie ma większego znaczenia, to na dodatek ośmiesza posługę.

To kilka myśli, które mam nadzieję, że choć trochę przybliżą sens Niedzieli Miłosierdzia.

O niemiłosiernym liczącym na miłosierdzie

Będący w ciemności boi się powrotu do światła. Grzeszący boi się powrotu do Boga. I gdyby liczyć tylko na własne siły, to chyba światło byłoby za silne, by wyjść z ciemności, a grzech zbyt przygniatający, by powstać i wrócić. Człowiek nie wraca do Boga, to Bóg wraca do człowieka. A właściwie Jezus. Od momentu Wcielenia Słowa nie spotykamy już Syna na końcu drogi powrotu, ale na samym jej początku. Jezus jest w miejscu, z którego człowiek musi rozpocząć powrót do Ojca.

Znamy dobrze przypowieść o dwóch synach. Łączy ich jedno – oboje są daleko od domu ojca. Jednego dzieli dystans grzechu, drugiego dystans pychy. Jeden i drugi potrzebuje miłosierdzia: pierwszy, by wrócić, drugi, by znaleźć miejsce dla powracającego. Onezym z ubiegłej niedzieli przypomina jeden z ważniejszych problemów pierwotnego Kościoła. Problem aktualny również dzisiaj. Jak trudno bowiem znaleźć miejsce dla zbłąkanych. Nawet jeśli jesteśmy gotowi ich przyjąć, to wskazując ostatnie miejsce. A ojciec z Ewangelii burzy ten porządek. Daje szatę, pierścień, sandały – symbole niezrozumiałe dla drugiego syna. Czasem tak myślimy o swoim miejscu w Kościele. Przyjdą grzesznicy, to gdzie ja usiądę? Może warto uświadomić sobie, że w sensie duchowym moje miejsce w Kościele można zająć tylko wtedy, gdy pozostanie puste.

Skąd więc bunt drugiego syna? Przecież ojciec nie zdejmuje z niego jego szaty, by dać bratu, nie zabiera pierścienia ani sandałów. Tylko, że syn nie chce, by powracający brat był jak on. Zabrakło miłości, by zrozumieć gest ojca, zabrakło miłości, by znaleźć miejsce dla brata. Jedyne co było, to miłość do siebie.

Również i nam zdarza się, że chcemy się zbawić kochając tylko siebie, z wyrzutami do brata, z pretensjami do Boga. Krzyż na ścianie, różaniec w ręku. Tylko co pozostaje w sercu? O to warto dzisiaj zapytać samego siebie.