Pokusy, czyli spór o cenę

Ile to razy proponowano nam prawie idealne rozwiązania – abonament na określoną usługę za 0 złotych w pierwszym roku, zakup czegoś, na co nas nie stać, bez obowiązku spłaty przez sześć miesięcy. Cena jest ukryta albo podzielona na niewielkie raty. Swoją drogą, nikt nie lubi rozmawiać o cenie, więc pokusa nam to ułatwia.

W raju było podobnie. Tylko, że Bóg wyszedł od ceny, od tego, czego człowiekowi nie wolno. Tak naprawdę ceną były posłuszeństwo i zaufanie. To w tym kontekście Biblia Aramejska znane nam pytanie, postawione przez Boga: Adamie, gdzie jesteś? – tłumaczy: Adamie, gdzie jest przykazanie, które ci dałem? Gdzie jest twoje posłuszeństwo i zaufanie?

Pokusy biblijne bardzo przypominają życie. Pierwsza – nie wiąż chleba z trudem. Bóg chce, żebyś się męczył, był uczciwy, głupi w oczach świata. Tego chcesz? Druga pokusa – jesteś wolny, rzuć się w wir życia, w pogoń za sukcesem. Dopiero w trzeciej przychodzi pytanie o cenę. Właściwie też jest pozornie nie wygórowana: oddasz pokłon! Jeśli tyle otrzymam za darmo, to małe uzależnienie, niezbyt głęboki pokłon, czy to aż tak wiele? Stracę trochę godności, przyzwoitości, ale ile to jest warte? Zwłaszcza, jeśli nikt nie widzi.

To właśnie odwołując się do ceny można odróżnić prawdziwe życie od pokusy życia. Wszystko co prawdziwe ma cenę, a uczciwą transakcję rozpoczyna się od podania ceny. Realnej ceny!

Skoro pokusy łudzą człowieka, jak się przed nimi bronić? Po pierwsze propozycja pokus pada na pustyni. Chodzi więc o wspólnotę. Najłatwiej zmanipulować człowieka, który jest sam, który nie ma się do kogo odwołać, zapytać. Po drugie, Pismo Święte. Jezus odpowiada szatanowi: Napisane jest… By jednak bronić się Słowem Bożym trzeba je znać. Znać na tyle, by było żywe w pamięci i by w momentach trudnych można je przywołać. I po trzecie – cena. Ona uczy, by nie układać swojego życia na promocjach i wyprzedażach, ale na rzeczywistej wartości produktu i realnej cenie do zapłaty.

Tym właśnie były i są pokusy – sporem o cenę.   

Uśpić zasługi, obudzić serce

Znamy dobrze przypowieść o faryzeuszu i celniku, którzy przychodzą modlić się do świątyni.

Faryzeusz – skupia się na własnych zasługach, uczynkach, przychodzi po nagrodę. Wszelka wdzięczność powinna leżeć po drugiej stronie, jemu się należy. Dzieli on jasno świat na ja – inni, gdzie inny oznacza gorszy, bez zasług, niezauważalny. Faryzeusz zajmuje właściwe miejsce według tych kryteriów. Właściwe, czyli pierwsze. Nie zastanawia się kim jest, ale kim jest w odniesieniu do innych. Prawdopodobnie w odniesieniu do swojego sumienia nie wypadłby już tak dobrze.

Celnik – może powołać się jedynie na własne grzechy, jego uczynków lepiej nie wspominać, daleko mu do nagrody. Jedyne co może się zrodzić w jego sercu to wdzięczność, jeśli mu ktoś przebaczy. Nie chce porównywać się z innymi, bo ma świadomość, że będzie ostatni. Zajmuje też – według ludzkiego porządku – właściwe sobie, czyli ostatnie miejsce.

Uczynki znamy. Pozostają jeszcze motywy. O tych nie trzeba pisać. Na poziomie motywów faryzeusz staje się ostatnim i bez zasług.

Na liturgii też mamy pewien porządek świątynny. Wskazuje on (w metrach) właściwe miejsce w odniesieniu do Boga (ołtarz). Najczęściej tych najbliższych przestrzennie prosimy o radę, wstawiennictwo w modlitwie. Tymczasem Ewangelia pokazuje, że celnik opisany jako drugi, ale też drugi w porządku świątynnym, został wysłuchany. jako jedyny.

Tak często nasze prośby pozostają niewysłuchane. Może skierowujemy je do Boga z perspektywy zasług, a nie motywów. Może prosimy innych o modlitwę, ale według hierarchii ich zasług, a nie motywów, jakie nimi kierują.

Wiemy już kim jesteśmy w tej przypowieści, wiemy też kto zostanie wysłuchany. Pozostaje postawić pytanie, co z tym zrobimy?

O niemiłosiernym liczącym na miłosierdzie

Będący w ciemności boi się powrotu do światła. Grzeszący boi się powrotu do Boga. I gdyby liczyć tylko na własne siły, to chyba światło byłoby za silne, by wyjść z ciemności, a grzech zbyt przygniatający, by powstać i wrócić. Człowiek nie wraca do Boga, to Bóg wraca do człowieka. A właściwie Jezus. Od momentu Wcielenia Słowa nie spotykamy już Syna na końcu drogi powrotu, ale na samym jej początku. Jezus jest w miejscu, z którego człowiek musi rozpocząć powrót do Ojca.

Znamy dobrze przypowieść o dwóch synach. Łączy ich jedno – oboje są daleko od domu ojca. Jednego dzieli dystans grzechu, drugiego dystans pychy. Jeden i drugi potrzebuje miłosierdzia: pierwszy, by wrócić, drugi, by znaleźć miejsce dla powracającego. Onezym z ubiegłej niedzieli przypomina jeden z ważniejszych problemów pierwotnego Kościoła. Problem aktualny również dzisiaj. Jak trudno bowiem znaleźć miejsce dla zbłąkanych. Nawet jeśli jesteśmy gotowi ich przyjąć, to wskazując ostatnie miejsce. A ojciec z Ewangelii burzy ten porządek. Daje szatę, pierścień, sandały – symbole niezrozumiałe dla drugiego syna. Czasem tak myślimy o swoim miejscu w Kościele. Przyjdą grzesznicy, to gdzie ja usiądę? Może warto uświadomić sobie, że w sensie duchowym moje miejsce w Kościele można zająć tylko wtedy, gdy pozostanie puste.

Skąd więc bunt drugiego syna? Przecież ojciec nie zdejmuje z niego jego szaty, by dać bratu, nie zabiera pierścienia ani sandałów. Tylko, że syn nie chce, by powracający brat był jak on. Zabrakło miłości, by zrozumieć gest ojca, zabrakło miłości, by znaleźć miejsce dla brata. Jedyne co było, to miłość do siebie.

Również i nam zdarza się, że chcemy się zbawić kochając tylko siebie, z wyrzutami do brata, z pretensjami do Boga. Krzyż na ścianie, różaniec w ręku. Tylko co pozostaje w sercu? O to warto dzisiaj zapytać samego siebie.