Biada mi – pomiędzy lękiem i nadzieją

Biada mi, bo jestem człowiekiem o nieczystych wargach – te słowa proroka Izajasza wciąż w nas brzmią, rodząc niepokój i lęk. Czy rzeczywiście jesteśmy niegodni? Czy to możliwe, by nasze słabości i grzechy miały nas definiować? Niektórzy mogą uznać to pytanie za retoryczne, a jednak dzisiejsze czasy – pełne chaosu i zagubienia – zmuszają nas do szukania odpowiedzi, które nie tylko odkryją to, co w nas ludzkie, ale i wskażą drogę ku zbawieniu.

Niegodny. Jest coś w tej wizji „niegodności” i „niegodziwości”, co może prowadzić nas do błędnych wniosków. Uznanie siebie za niegodnego to łatwe wyjście, które zresztą wcale nie wymaga od nas zmiany. To nie wymaga od nas pracy nad sobą, ani trudu, który wprowadza nas na wyższy poziom ludzkiej egzystencji. Czy to nie jest jednocześnie nasze wyzwanie? Bo przecież nasza nadzieja nie kończy się na prostym uznaniu własnej słabości. Wręcz przeciwnie – nasza prawdziwa nadzieja jest w łasce, tej niepojętej i niewidocznej mocy, która nie tylko oczyszcza, ale i przemienia.

A jednak godność. Człowiek wtrącony w niewolę, odarty ze wszystkiego, czego może się trzymać, przypomina nam, że nigdy nie jest za późno na odrodzenie. Zatem to nie abstrakcyjna łaska, którą sobie wymarzyliśmy, nadaje nam godność. To łaska wcielona w nasze życie, w nasze wybory, w naszą codzienność, która czyni nas godnymi. Właśnie ta wcielona łaska sprawia, że nie musimy już stawać się „niegodziwymi”. Możemy być odnowieni. To zadanie, które przed nami stoi.

Często mówimy o „wypłynięciu na głębię”, ale co tak naprawdę oznacza ten apel? Wystarczy spojrzeć na życie Kościoła, który jest miejscem, gdzie ziarno jest siane z nadzieją na plon. Kościół nie jest przestrzenią wyłącznie dla tych, którzy już znaleźli Boga, ale także dla tych, którzy poszukują – którzy ryzykują, bo mogą stracić wszystko, a mimo to decydują się działać. I w tym działaniu wyłania się nasza prawdziwa rola – łowienie tych, którzy „toną” w morzu świata, zagubieni, zrozpaczeni.

Po co więc pokuta i czym ona jest? Jest wyznaniem wiary w Boga, który nigdy nie porzuca człowieka, jest nadzieją, która nas nie zawiedzie, i miłością, która jest wieczna. Gdy wyznajemy grzechy, nie wyznajemy jedynie swoich win, ale również wiarę w Boże miłosierdzie. I żałujemy, ale nie po to, by odczuwać jedynie ból, lecz by przez naszą skruchę, naszą decyzję o zmianie, dać dowód, że wciąż jesteśmy w stanie kochać. I tak to wszystko się łączy – nasza niegodność i Boża łaska, nasza pokuta i nasza wiara. Gdybyśmy nie chcieli kochać, cała ta droga nie miałaby sensu. Miłość jest kluczem, a w niej zawiera się cała prawda o nas – nie tylko jako grzesznikach, ale jako tych, którzy mają szansę na odnowienie, na przemianę. To nie jest tylko historia o winie i karze, ale przede wszystkim opowieść o łasce, która nigdy się nie kończy.

Ofiarowanie to nie wyrzeczenie

Święto ofiarowania. Można zapytać, czy równie dobrze można je nazwać świętem wyrzeczenia? Przecież wspominamy Maryję, która męża nie znała, słyszymy o zakonach, które się wyrzekają, patrzymy na smutne miny ludzi, którzy dla wiary poświęcili wiele. Światło na sens tego święta rzuca Pismo Święte, które ukazuje jasno (jak przystało na światło) różnicę pomiędzy ofiarowaniem a wyrzeczeniem. Pozwala zrozumieć istotę obdarowania, by w nim nauczyć się cieszyć ofiarowaniem. Na czym polega więc różnica pomiędzy ofiarowaniem jako wyrzeczeniem a ofiarowaniem jako obdarowaniem? Najprościej można powiedzieć – na kolejności. Nie wyrzekam się, by Bóg mnie w nagrodę obdarował, ale pozwalam się obdarować, bym zrozumiał, czego muszę się wyrzec.

Maryi nie trzeba współczuć. Czasem niektórzy patrzą na Maryję i na świętych z podziwem, ale nie z pragnieniem naśladowania. Wielu nie ma wątpliwości co do tego, że Maryja jest największa między niewiastami. Ale czy każda kobieta chciałaby być największa jak Ona? Tymczasem Maryja nie jest przykładem wyrzeczenia, lecz obdarowania. A wyrzekła się tylko tego, co byłoby przeszkodą do pełnego cieszenia się obdarowaniem. Chciała cieszyć się byciem Matką Boga, więc nie musiała porównywać tego szczęścia z kolejnymi narodzinami. Otrzymała wszystko i dała wszystko, więc nie potrzebowała już namiastek miłości. Otrzymała propozycję pełnego życia, więc dla niej zrezygnowała ze swoich pierwotnych ludzkich planów.

Miara naszej świętości. Czy mierzę ją wyrzeczeniami czy obdarowaniem? Dzisiaj obchodzimy święto osób konsekrowanych, czyli poświęconych Bogu. I podobnie jak w życiu Maryi, nie zrozumie się wyrzeczenia, jeśli nie zobaczy się obdarowania. Każdy kto doświadczył łaski samotności, by mieć czas na modlitwę, wie o czym mówię. Zobacz swój poranek czy wieczór, jesteś w otoczeniu osób bliskich, a jak często prawie ukradkiem musisz się modlić. Czasem chciałbyś zrobić coś dla człowieka, tak po prostu, a musisz się tłumaczyć z każdego kroku. Czasem chciałbyś odważyć się marzyć, ale marzenia ograniczają życiowe wybory.

Skutki braku świadomości obdarowania. Człowiek, który nie czuje się szczęśliwy w tym, co ma, zaczyna rekompensować sobie wyrzeczenia. Jeśli ma kogoś kogo nie kocha, to nawet jeśli go nie zdradzi i nie zostawi, to namnoży sobie miejsc ucieczki i rekompensaty. Jeśli w zakonie człowiek nie zachwyci się modlitwą i liturgią, to pobudka na jutrznię będzie koszmarem, a niedzielna liturgia katorgą. To co miało być pierwszym wyborem, stanie się przerywnikiem w próbie odreagowania innym szczęściem. Czasem też brak powołań jest wynikiem naszego braku zachwytu własnym powołaniem. Smutna żona, smutny ksiądz, smutne dzieci. Kiedy nie czujemy sami obdarowania, boimy się też obdarować. Dziecko niekochane nie będzie się śpieszyć do tego, by mieć dzieci. Patrzenie na zniewoloną żonę nie pociągnie do nowego domu niewoli.

Dziękczynienie jako istota chrześcijaństwa. Pojawia się więc ważne pytanie za co dziękować? Czy za wyrzeczenia i za to, że udało się wytrwać pięćdziesiąt lat z zaciśniętymi zębami, czy za to, że było to pięćdziesiąt lat szczęścia? Nie śpieszmy się z namawianiem ludzi do wyrzeczeń, zanim nie poczują obdarowania. Inaczej Święto Ofiarowania będzie smutnym świętem wyrzeczenia.

Pocieszać można tylko tych, którzy płaczą

Pocieszać można tylko tych, którzy płaczą. Dzisiejsze pierwsze czytanie (Księga Nehemiasza, 8 rozdział) opisuje powrót narodu wybranego do swojej ziemi po długiej, trwającej siedemdziesiąt lat niewoli. Okres ten jest szczególnie wymowny, gdyż zakłada prawdziwe niebezpieczeństwo zaniku przekazu tradycji i religii. Dwa pokolenia niewoli potrafią sprawić, że człowiek zaczyna zapominać czym jest wolność. Gdy podczas remontu murów odkryto księgi święte, trzeba było je tłumaczyć, gdyż lud nie był już zdolny rozumieć. Kiedy jednak usłyszał i zrozumiał, zaczął płakać, ponieważ uświadomił sobie jak daleko w swoim życiu odszedł od pierwotnej religijności. Zaczął płakać i został pocieszony, ponieważ tylko zdolnego do płaczu można pocieszyć. Dzisiaj sytuacja religijna tylko na pozór jest podobna. Podobny jest stan zaniedbania religijnego. Różnica polega jednak na tym, że lud nie płacze, a wszelkie próby konfrontacji życia z religią nazywa się niepotrzebnym dyskomfortem. Nie chodzi oczywiście o fałszywy płacz, ani też o chwile emocji. Chodzi o powrót do zdolności autorefleksji nad swoim życiem.

Charyzmat to nie umiejętności i kompetencje. Drugie czytanie (Pierwszy List św. Pawła do Koryntian) ukazuje różnicę jaka dzieli człowieka, który zapomniał o Bogu od człowieka, który nie chce pamiętać. Dawne charyzmaty zastąpiono elementami nowomowy: wiedzą, umiejętnościami i kompetencjami. Dzisiaj nikt nie pyta o talenty, ale o zdolność wpisania się w ramy kwalifikacji, za którymi nie do końca wiadomo, kto stoi. Zachęca się do przemodelowania życia, tylko nie bardzo wiadomo w imię czego. Może właśnie dlatego jest tyle bezrobocia, ponieważ umiejętności i kompetencje (dawne charyzmaty) oddzielono od koncepcji wspólnoty. Każdy ma się rozwijać w taki sposób, jakby nie było nic przed nim i nic po nim. Tylko można powzdychać do rodzinnych firm, do przekazu umiejętności zawodowych z pokolenia na pokolenie. Życie każdego pokolenia zaczyna się od resetu w stosunku do przeszłości. Warto więc sobie przypomnieć, że w perspektywie wiary człowiek z osobistym charyzmatem istnieje tylko w odniesieniu do wspólnoty jako Mistycznego Ciała. Co to oznacza? Oznacza, że Ciało jako całość nie jest sumą przypadkowo zebranych części (osobistych uzdolnień), ale że charyzmat jest elementem żywej całości. Można go określić, wydzielić, ale nie ma on odrębnego od całości życia. Jeśli się tego nie przyjmie, charyzmat staje się dodatkowym osamotnieniem człowieka, ponieważ jest charyzmatem, na który nikt nie czeka, którego nikt nie potrzebuje. W ten sposób zaczyna się siłowo przekonywać do określonych charyzmatów, próbując wykazać, że są najważniejsze i zamiast budować jedność zaczyna się prawdziwa „wojna charyzmatów”.

Wspólnota kluczem rozwoju osoby. Jak sprawdzić, czy mój charyzmat wpisuje się we wspólnotę i jest komuś potrzebny? Potrzebny jest wtedy, gdy staje się powołaniem dla drugiego człowieka. Oznacza to, że dać się powołać, to jednocześnie zgodzić się na określoną rolę we wspólnocie i pozwolić się obdarować. Obdarowanie jest jak narzędzie do rozwijania charyzmatu. Dostaje się dokładnie to, co pozwala wzrastać. A gdy przyjmie się, że charyzmat pochodzi od Ducha, wtedy rozwój konkretnej osoby jest integralną częścią rozwoju całej wspólnoty. Przyjąć charyzmat, to także postawić sobie pytanie, jak rozumiem wiarę, wspólnotę, Kościół? Wyobraźmy sobie, że to co nazywamy naszym miastem, naszą dzielnicą zostaje rozparcelowane pomiędzy mieszkańców. Każdy dostaje kilkanaście metrów ulicy, która będzie tylko jego. Może na niej robić co chce i nie musi nikogo do niej dopuszczać. Tylko czy taka rozparcelowana ulica czemukolwiek będzie służyć? Nie doprowadzi donikąd, ponieważ co krok natrafi się na sprzeczne prywatne interesy. Czasem tak właśnie rozumiemy wiarę, jako przynależny nam kawałek religijnej wolności, z którą możemy zrobić, co tylko chcemy. Ale po co komu taka wolność, po co komu taka religia, która przestaje wiązać, łączyć.

Zapłakać, by zostać pocieszonym. Może więc warto zapłakać nad momentem historii, w którym się znajdujemy. Zobaczyć do czego prowadzi brak charyzmatycznych przywódców w polityce, brak charyzmatycznych liderów ruchów religijnych, brak charyzmatycznych mężów, ojców, nauczycieli, księży. Zbytnio się specjalizujemy w naszym rozumieniu swojej religii, światopoglądu, wartości i życia. Taka sprywatyzowana egzystencja nie jest dobrą nowiną ani dla świata, ani dla samego człowieka. Może więc warto zapłakać, a wtedy może ktoś pocieszy.