Coraz bardziej zagęszcza się (albo jak wolą niektórzy: rozrzedza) atmosfera życia religijnego w Polsce. Dla starszych było oczywiste, że po to, by nie mieć problemów z Bogiem (a może bardziej z człowiekiem) trzeba po prostu wierzyć. A jak już się wierzy w Polsce, to trzeba wierzyć po katolicku. Z kolei dla najmłodszego pokolenia wiara nie jest już wcale czymś tak oczywistym. Próbuje się to zrzucić na brak przekazu i tradycji, na prądy liberalne i w ogóle na ocieplenie klimatu, zwane tolerancją. Próbowaliśmy łatać tymi tłumaczeniami coraz większe ubytki naszej religijnej tkaniny. Niestety dziury robią się coraz większe.
Ale chyba nadszedł już czas, by powiedzieć głośno: w Polsce jest niewiara, są ludzie nie identyfikujący się z katolicyzmem, ani z żadną inną religią. Są ludzie, którzy nie wierzą, bo im nikt nie powiedział, są też tacy, którzy nie wierzą, bo im za dużo o tym mówiono. Zabrakło świadków. I nie chodzi o świadków przeszłości (dziadków ciągle jeszcze mamy). Zabrakło świadków wiary. Nie wystarczy pocieszać się tym, że mamy Bł. Jana Pawła II czy św. Faustynę. To są dla wielu święci wirtualni, albo realni, ale w innym wymiarze. Potrzebujemy świadków (świętych) obok nas – w rodzinie, w najbliższym kościele, w miejscu pracy. Takich świętych, którzy pozostając ludźmi, swoim życiem będą nam stawiać pytanie o Boga.
Skończył się czas dowodów ontologicznych i kosmologicznych. Potrzebujemy dzisiaj dowodu z człowieka. I nie jest prawdą, że człowiek nie chce być religijny. Chce, ale nie umie, bo mu nikt nie pokazał. W czasach komuny, żeby wpisać się w społeczeństwo i coś osiągnąć wielu wstępowało do partii. Dzisiaj odnosi się wrażenie, że ciągle nie ma innej drogi. Kodeks Prawa Kanonicznego tak bardzo przestrzega duchownych przed przynależnością partyjną. Ale myślę, że trzeba to czytać szerzej – również przynależnością mentalną. Człowiek Kościoła musi przede wszystkim przynależeć do Kościoła. A Kościół jest wszystkich.
Dopóki nie skończymy z dziwnymi podziałami na partyjnych na sposób kościelny i partyjnych antykościelnie, dopóty nie zbudujemy wspólnoty. Czy da się jednak myśleć inaczej o sprawach świeckich i wierzyć w tego samego Boga? A można być Kowalskim, Nowakiem mając włosy blond lub ciemne, będąc policjantem lub księdzem, bliżej prawej lub bliżej lewej strony?
Może fenomen rodziny polega na tym, że członków rodziny łączy przede wszystkim miłość. Trochę podobnie jak najważniejsza teza Ewangelii, statutu „naszej partii”. Do czego zachęcam? Do wyrobienia w sobie nawyku codziennego rozważania Ewangelii – tekstu fundacyjnego wspólnoty do której się należy, co do której ma się czasem opory, którą się już porzuciło, a może jeszcze nie wybrało. Jest tylko jeden warunek wstępny, by do niej przynależeć – bycie człowiekiem. To trzeba wnieść jako kapitał początkowy. Reszta jest łaską, którą daje Bóg. Bez tego osobistego spotkania, żadne tradycje i przekazy nie przekonają. One nabierają sensu dopiero w kontekście spotkania.
Czas zatem na ożywienie nadziei, bo człowiek nie szuka nie-wiary, tak jak nie szuka nie-słońca, nie-chleba, nie-pracy. To byłoby nielogiczne. Człowiek szuka sensu, tylko nie pozwoli już sobie wmówić (i to jest istotna zmiana pokoleniowa!) czegoś co nie jest chlebem, nie będzie udawał pracy, gdy jej nie ma, ani nie rozbierze się w pochmurny dzień, żeby udawać opalanie. Nie zacznie też się modlić, kiedy – w jego mniemaniu – nie ma do kogo i z kim. Czas udawania się skończył i zaczęły się przerażająco szczere rozmowy, również o wierze.
Warto czasem spojrzeć na świat inaczej. Będę wdzięczny za wszelkie komentarze. Dzielmy się naszą wiarą i niewiarą. Bez takich dyskusji nie będziemy wspólnotą bogatą różnorodnością, ale monolitem, o którym nie będzie chciało się nawet myśleć.