Kryzys młodości czy młodość w kryzysie?

Mają po dwadzieścia parę lat. Są młodzi, wykształceni, świat stoi przed nimi otworem, ale oni odczuwają dziwny bezwład i strach przed dorosłością. Bo właśnie – jak twierdzą socjologowie – weszli w kryzys ćwierci wieku.

 

Spacer z psem, poranna kawa i lektura codziennej prasy wydają sie być rzeczą prostą i zwyczajną, a jednak tym razem odważę się na słowo, że nawet inspirującą. Fragment przytoczony na początku zwrócił moją uwagę, właśnie podczas porannej prasy jednego z polskich dzienników i nie mogę pozostać wobec niego obojętna, gdyż obudził od dawna drzemiące we mnie pytanie o współczesnych Morfeuszy polskich uniwersytetów. A pytam nie tylko z racji swojego wieku, jeszcze nie średniego i nie w kryzysie, ale również ze względu na co tygodniowe spotkania ze studentami pierwszych lat studiów, które są nie tylko interesujące i twórcze, ale niczym poranna rosa na miejskim trawniku, dają mi do myślenia swą świeżością i ulotnością za razem.

Słowem, na które chciałabym zwrócić szczególną uwagę w przytoczonym fragmencie jest: dziwny, bo ono tak naprawdę oddaje charakter poruszanego problemu. Młodych ludzi powinno dziwić wiele rzeczy, gdyż  świadczy to tylko o tym, że żyją, szukają, pytają, podejmują wyzwania, a tymczasem dziwią oni sami. Co zatem dziwi ich..?

Wydawałoby się, że poruszony w artykule problem dotyczy kryzysu na rynku pracy, problemów wynikających z braku doświadczenia czy konieczności godzenia obowiązków rodzinnych, uczelnianych i zawodowych, a tymczasem wskazuje przede wszystkim na kryzys tożsamości. Młodzi ludzie podkreślają, że dorosłość boli, choć na odległość daje się wyczuć, że boli myślenie na temat o swojej przyszłości, a jeszcze bardziej o swojej przeszłości, bo skoro studia nie przygotowały do dorosłego życia – jak podkreśla jedna z rozmówczyń, to znaczy że były czasem straconym… I co dalej..?

Miejscem na realizację marzeń i spontaniczność jest całe życie, trzeba tylko zadać sobie to jedno z podstawowych pytań dorosłego człowieka: kim jestem? I nie bać się szukać na nie odpowiedzi, jak również nie czekać, aż kolejne kierunki studiów, zniecierpliwieni rosnącym „kieszonkowym” rodzice czy raty w banku postawią nam granicę dzieciństwa i dorosłości. Albowiem każda, nawet najmniejsza świadoma decyzja jest początkiem dorosłego życia i stanowienia o sobie samym. Czy to będzie egzamin maturalny, kierunek studiów czy zmiana stanu cywilnego lub wybór takiej a nie innej książki, której poświęcisz całą noc, to jest to podstawą, by traktować człowieka jak dorosłego. Bo to właśnie człowiek nadaje sens temu, co robi, a z każdym czynem wiąże się odpowiedzialność. Odpowiedzialność za.., przed.., wobec… . Dla początkujących-poszukujących, polecam lekturę  Małego Księcia – bajki, tylko trochę dla dorosłych, a może lepiej – dla dorastających.

Tym jednak, którzy mimo posiadanego dowodu osobistego, legitymacji studenckiej czy nawet dyplomu, wciąż nie wiedzą co dalej.., to swym skromnym zdaniem doradzam po prostu uczciwość – przede wszystkim wobec siebie, innych, nauki, szans jakie przeszły koło nosa i tych, które zostały wykorzystane. Z małym jednak dopowiedzeniem, to wszystko musi mieć swój czas i miejsce nie na internetowym forum czy w grze komputerowej lub przy kolejnej części Harry’ego Pottera, ale w świecie realnym, gdzie można powiedzieć, że jestem Ja, Ty, Oni, a przede wszystkim My. My, którzy tworzymy nasze studia, miejsca pracy, towarzystwo, naszą inność i podobieństwa pozwalające tworzyć wspólnotę. Gdzie jest miejsce na indywidualność służącą jedności, spontaniczność i realizację marzeń, tych wielkich i tych malutkich, bo one nie biorą się znikąd, są w nas, tylko trzeba o nie zapytać, tak jak o tą swoją tożsamość…

 

DS

 

 

P.s. Komentowany artykuł: Nie chcą być dorośli, bo to nudne i nie ma sensu, w:  „Dziennik” czwartek 15.05.2008, s. 13.

 

DZIWNY BEZWŁAD I STRACH PRZED DOROSŁOŚCIĄ

 

Cokolwiek czynisz, zważaj na koniec. Ta stara rzymska maksyma dobrze sprawdza się w życiu każdego człowieka. Warto bowiem mieć w życiu cel i warto konsekwentnie do niego zmierzać. Czy jednak zawsze musi chodzić o jakiś cel ostateczny, wykraczający poza to, co jest w stanie zrozumieć człowiek? A może lepiej przyjąć rozwiązanie zaproponowane przez W. Ockhama i powtarzać, że taki cel nie istnieje, że są tylko małe cele poszczególnych działań?

Niezależnie od tego, jak skończył by się „celowościowy” spór, jedno wydaje się pewne: w drodze do realizacji jakiegokolwiek celu człowiek pokonuje kolejne etapy. Jawią się one jako granica pewnej formy dotychczasowego życia, myślenia. Tylko wtedy, kiedy człowiek doświadczy tej granicy może iść dalej i mieć świadomość, że oto rozpoczął nowy etap.

A jeśli granic nie ma? Jeśli ów ludzki rozwój nie jest wyznaczony granicami, lecz bliżej nie określoną realizacją czy samorealizacją? Wtedy człowiek, nawet gdy się rozwija, najzwyczajniej tego nie doświadcza, bo bez granic doświadczyć nie może. I właśnie wtedy bez granic, bez zobowiązań i – konsekwentnie – bez możliwości kontroli zaczyna jednak czegoś doświadczać: ogarnia go dziwny bezwład i strach przed dorosłością.

 

Jarosław A. Sobkowiak

Bóg w człowieku

Zdarza się, iż kiedy czekamy na coś wielkiego, wtedy nawet nie do końca świadomie pomniejszamy znaczenie rzeczywistości. Dzieje się tak wtedy, gdy musimy podjąć jakiś wysiłek, zmienić swoje plany, słowem – wyruszyć z ziemi naszych przyzwyczajeń.

 

Bóg pozornie tego nie oczekuje. Czekanie na Niego pozwala zachować status quo. I wtedy można odnieść wrażenie, że na nic nie czekamy. Brak człowieka zauważamy, gdy odchodzi. Bóg nie opuści nas nigdy i może właśnie dlatego nie wpisujemy go w kontekst naszych oczekiwań.

 

On nie odejdzie, ale może odejść człowiek. I wtedy pozostałby smutek, że Miłość była na wyciągnięcie ręki, tylko człowiek jej nie rozpoznał.

 

Mel Gibson – druga odsłona

Pamiętam moje uniwersyteckie dyskusje i spory wokół filmu Mela Gibsona „Pasja”. Dla pewnych kręgów stał się on wręcz filmem kultowym. Moi studenci są żywymi świadkami tego, że byłem od początku wielkim przeciwnikiem taniej wiary w to, iż film Gibsona ewangelizuje lepiej niż sama Ewangelia. Tłumaczono mi, że te ilości krwi w „Pasji” są tylko po to, by urealnić znieczulonemu światu prawdę o tajemnicy jedynej w swoim rodzaju Męki. Wytrwałem jednak przy swoim, chociaż nasłuchałem się cierpkich słów również od swojego środowiska.

Przed chwilą wróciłem z kina z kolejnej odsłony Mela Gibsona „Apocalypto” (polska premiera miała miejsce 29 grudnia 2006 roku). Film – zarówno scenariusz, jak i realizacja – banalny aż do bólu. Upadek cywilizacji Majów opowiadany oczami więźnia-wojownika, urastający do epokowego obrazu dramatu cywilizacji, która nie umiała współgrać z ziemią, „tą, która przestanie kiedyś odpowiadać na pragnienia człowieka”. Również w tym filmie reżyser potrzebował wiele krwi, bardzo brutalnych scen, realizmu aż do bólu. Pozytywne jest jedynie to, że na krew w wydaniu Gibsona już się trochę znieczuliłem. Szukałem więc fabuły, jakiejś głębszej myśli, a tę można niestety oddać w kilku banalnych zdaniach.

Rodzi się więc pytanie: Czy słusznie i tym razem Mel Gibson potrzebował tyle krwi, by urealnić problem? A może dzięki temu filmowi widz odkryje w sobie inne pytanie: Czy w „Pasji” nie chodziło przypadkiem o ten sam zabieg? Hollywood zaczyna być coraz bardziej pusty w środku i w tym sensie Gibson ma rację – tamto kino trzeba przekroczyć. Pytanie tylko czy forma, którą wybrał nie jest równie wyprana z głębi, jak kino, z którym walczy? Ja dzięki ostatniemu dziełu Gibsona zrozumiałem jedno: Prawdziwego zbawienia nie da się przeliczyć w „baryłkach krwi”, a ci ufarbowani urealniacze w rzeczywistości tylko odrealniają. I dla niezbyt wymagających wniosek jest prosty: z naszą cywilizacją nie jest chyba aż tak źle. Wątpię jednak, by taki cel stawiał sobie Gibson.

Verified by ExactMetrics
Verified by MonsterInsights