Powroty ciągle bolą

Piątek wieczór, Heathrow Airport. Czekając na samolot wchodzę do toalety. Dwóch mężczyzn rozmawia po polsku o imprezie na którą lecą. Mówią językiem rynsztokowym używając może 10-15 słów. Przynajmniej dwa z nich pojawiają się nieproporcjonalnie często.

Wsiadam do samolotu. Po kilku dniach nieobecności w Polsce cieszę się na powrót do kraju. Obok mnie w samolocie siedzi młody mężczyzna. Przed startem pyta mnie po angielsku o której będziemy w Warszawie. Wygląda na kulturalnego człowieka. Przegląda angielską gazetę. Po chwili wyciąga polską. Jeszcze przed startem dzwoni do Polski do swojego kolegi. Rozmawia przez telefon, ale już zupełnie inaczej. W kilku wypowiedzianych zdaniach pełno jest k… i innych dosadnych zwrotów.

Dwie godziny później lotnisko w Warszawie. Czekamy na bagaże. Kilku młodych ludzi odzywa się do siebie w taki sposób, iż mam wrażenie, że nie leciałem samolotem, lecz jakimś transportem dla…

Następnego dnia idę po zamówione książki do księgarni w Warszawie. Na ulicy co chwilę słyszę słowa, które do języka polskiego weszły z tzw. łaciny postmodernistycznej. Jest mi przykro.

Niedziela, wysiadam z metra. Jeden z młodych ludzi usiłuje popisać się przed dziewczyną, że jest mądrzejszy od… bramki w metrze. Potem opowiada jej o za…….. imprezie na której był wczoraj. Kilka metrów dalej inny młody człowiek uskutecznia wypróżnianie z oskrzeli. Dobrze, że jestem już dłuższy czas po kolacji.

Zastanawiam się co się z nami Polakami dzieje. Czy rzeczywiście miał rację jeden z polskich filozofów, który kilka lat temu pisał z przekąsem, że nie musimy się zmieniać, bo Polska jest elementem pięknego pałacu zwanego Europą, który przecież też ma mieszkania dla służby. Czy nasze życie musi rzeczywiście przypominać pijaną i niewychowaną służbę? Czy język polski jest zbyt trudny dla przeciętnego Polaka, by mógł posługiwać się nim w poprawny sposób?

Jutro już będzie lepiej. Osłucham się z językiem i nie będzie już tak raził. Ale czy dla uniknięcia kulturowego szoku trzeba jeździć po Europie autokarem, by mieć przynajmniej dwadzieścia godzin na inkulturację wracając?

Powroty bolą, tym bardziej, że usiłuje się opowiadać przyjaciołom jak wiele się w Polsce zmieniło. Łapię się jednak na tym, że to tylko idealizacja rzeczywistości powodowana tęsknotą za krajem. Umiłowaliśmy robienie z kraju hotelu robotniczego Europy, w którym można żyć byle jak, odreagowywać stresy. Można oczywiście jeździć samochodem, unikać środków transportu miejskiego, nie słuchać co ludzie mówią. Ale ja chcę być z ludźmi, kocham swój kraj i ciągle wierzę, że to tylko złudzenie, że przecież jesteśmy już inni.

Dobrze, że już niedługo wykłady, inne środowisko, inni ludzie. W przerwie chyba jednak powstrzymam się przed pójściem do swojego automatu po kawę. Nie pójdę, by móc jeszcze chwilę wierzyć, że to wszystko mi się tylko śniło.

Chamstwo w internecie

W jednym z dzienników można było dzisiaj przeczytać – zapewne nie z troski o kulturę, tylko ze względu na sezon ogórkowy – o tym, czy jesteśmy skazani na chamstwo (przywołuję słowo w pełnym brzmieniu) w Internecie. Dwugłos, a właściwie trójgłos wyznaczył dwa bieguny dyskusji: pierwszy optujący za karaniem tych, którzy nadużywają tego forum, drugi mówiący o tym, iż cenzura nie pomoże. Oczywiście po takim dwugłosie najrozsądniej byłoby zająć pozycję pośrodku, ale nie ulegnę tej zasadzie i opowiem się za pierwszą: nadużycia trzeba karać. Dlaczego?

W pierwszym głosie porównano – moim zdaniem słusznie – Internet z chamstwem na stadionach. Przez lata uczulaliśmy kibiców (może trzeba dodać „pseudo”, bo większość to jednak prawdziwi, porządni kibice), że nie można wyrywać krzeseł na stadionach, a jak się już wyrwie, to nie można bić nimi po głowie innych kibiców. Najlepiej zaś wyrwane krzesło zostawić w miejscu wyrwania, bo gdzie biedni organizatorzy znajdą podobne? Niektórzy – zwolennicy stadionowej edukacji i ewangelizacji – wierzyli nawet w nieszczere gesty kibiców po śmierci Jana Pawła II. Postaw tych, którzy wierzyli nie chcę osądzać, gdyż śliska jest granica pomiędzy wiarą dziecięcą i ufną a wiarą infantylną. W każdym razie eksperyment edukacyjny się nie powiódł.

A Internet? Kiedy czyta się fora, nawet te moderowane, rzeczywiście pełno tam chamstwa. Kilka lat temu próbowałem jeszcze w ten bełkot wprowadzić jakieś zdanie po polsku, ale widocznie piszący z polskim mają problemy (gdyby ktoś nie wierzył, proszę sprawdzić wybrane forum od strony językowej). Dlaczego tak się dzieje? Bo wbrew pozorom – i zdaniu autorów drugiej strony dwugłosu – edukacja Internetem nie poprzedzona edukacją w domu i w szkole nie przyniesie spodziewanego rezultatu. Ja też jestem nauczycielem i zdecydowanie bliższy jest mi rozum niż pałka, ale będąc realistą wiem, że rozum spełnia swoją rolę tylko wtedy, gdy czas używania rozumu i długość życia z grubsza się pokrywają. W przeciwnym razie dorosły człowiek może mieć wyrywny umysł sześciolatka, a nawet okresu wcześniejszego. I wtedy bełkocze.

Prawo przewiduje kary od osiemnastego roku życia, a w niektórych wypadkach nawet ten wiek obniża. Tylko, że dotykamy tu realnego problemu: czy karać według długości używania układu trawiennego czy rozumu? Kiedy bowiem poddaje się karze człowieka niezdolnego do odpowiedzialności za siebie, bez wątpienia czyni się zło. Stare rzymskie prawo znało przecież przypadek impossibilium nulla obligatio (nikt nie jest zobowiązany do rzeczy niemożliwych).

Zauważmy jednak, że czym innym karać, a czym innym ograniczać wpływ niedojrzałości na życie publiczne. Nie jestem do końca przekonany, czy autorzy drugiego stanowiska reprezentujący dość ważny portal internetowy wpuściliby na łamy swojego dziennika podobny bełkot. Nie wpuszczą, bo nie zarobią, gdyż bełkoczący nie czytają gazet.

Nie na chamstwie w Internecie chcę się jednak skupić (aż tak drastycznego braku przedmiotów myślenia nie doświadczam nawet w sezonie ogórkowym). Chodzi o brak tożsamości. Otóż ci rzucający k…. i inne są po prostu tchórzami. Tu nie chodzi nawet o wykształcenie. Gdyby ktoś napisał, że „kiedy k… patrzy na to co się k… dzieje, to ma to k… gdzieś”, poza słabym językiem polskim można by to przełknąć, pod jednym wszakże warunkiem, iż podpisałby swoją opinię np. Jan Kowalski. Wtedy wiem, że człowiek nie lubiący określonej rzeczywistości a przy tym cham i gbur, to właśnie Jan Kowalski. Ale tego nie wiem, gdyż ów Jan Kowalski jest na dodatek tchórzem. I jak można z Janem Kowalskim dyskutować. Jeśli powie zbyt wiele i chciałoby się go pozwać do sądu, zmieni swoją… tożsamość internetową. Problem zaś w tym, że Kowalski ma kilka tożsamości internetowych, tylko żadnej osobowej i ludzkiej.

Nieco bardziej kulturalni, ale też bez tożsamości piszą blogi „życia wewnętrznego”. Nie chodzi oczywiście ani o duchowość, ani tym bardziej o wewnętrzne przemyślenia. Chodzi najczęściej o historię układu trawiennego z ostatnich 24. godzin. Przez dwadzieścia parę wieków Europa miała też problemy ze staropanieństwem czy starokawalerstwem (w Polsce płaciło się nawet „bykowe”), ale nikomu do głowy nie przyszło spowiadać się publicznie z tego, że nikt mnie nie chce. Czlowiek na forum dzielił się owocami intelektu i pracy rąk własnych, resztę „owoców” pozostawiał gdzie indziej. Dzisiaj przeciwnie – najbardziej intymnym organem człowiek XXI wieku jest rozum. I chyba pora tę parodię zatrzymać.  

Trzeba więc karać nadużycia. Ale nie tych biednych, którzy nie są zdolni do niemożliwego, tylko tych, którzy tych biednych i niedorozwiniętych wykorzystują marketingowo.

I nie wmawiajmy sobie, że debata publiczna w której biorą udział anonimowi rozmówcy do czegokolwiek prowadzi. A gdyby ktoś wątpił w prawdziwość moich słów, proponuję eksperyment: w najbliższych wyborach zagłosujmy tylko na tych forach z ch… i k… i nie podpisujmy się prawdziwym nazwiskiem. Liczy się przecież efekt możliwości debaty… A zanim zagłosujemy, przestańmy sponsorować dzienniki internetowe, które dopuszczają ch… i k… na forach. Ciekawe czy gratisowo utrzymają te fora? Chyba, że to ja się mylę i przegapiłem coś w naszej rzeczywistości. Na wszelki wypadek sprawdzę za chwilę czy nazwisko jest jeszcze obowiązkowe a język polski językiem urzędowym.

Dotyk i Michael Jackson

Trudno dzisiaj mówić własnym głosem, a jeszcze chyba trudniej wyrażać na piśmie własne myśli, bo one zostają dłużej, jakby nas przeżywały w dynamicznym horyzoncie nieśmiertelności. Podejmuję jednak to wyzwanie zostawiając kilka myśli prowokowanych śmiercią Michaela Jacksona.

Postać znana (w języku popkultury czytaj: wielka) a jednocześnie tragiczna, mega gwiazda i w tym samym czasie tylko ludzki, kosmiczny pył. Nie chcę pisać o nim. Nie rozumiem bowiem wszystkiego, co stało się w jego życiu. Przypominam sobie Jacksona mojej młodości a jednocześnie tę niewinną pamięć zacierają różne – już mniej chlubne – wydarzenia z jego życia.

Jednak do pisania o nim nie skłoniła mnie jego śmierć, lecz raczej to, co wokół tej śmierci zaczyna narastać. Z jednej strony grupa fanów, dla których nic już nie będzie tak jak wcześniej. Z drugiej ci, dla których moment jego śmierci jest dobrym pretekstem do wylania wszystkich brudów. Tak czy inaczej dotknął nas swoją śmiercią.

Dotyk…

Tak bardzo potrzebuje go człowiek. Dziecko jest wyczulone na dotyk matki, zakochany na dotyk ukochanej. Potrzeba dotyku świata bliskich. Ale jest też inny dotyk – obcych. Ten, za który przeprasza się w tramwaju, ten, którego doświadczamy, kiedy ktoś nas obraża, rani. Jest jeszcze dotyk Boga: cierpienia, miłości, krzyża, samotności. To wszystko sprawia, że zapomnieliśmy o potrzebie dotyku z dzieciństwa, dotyku miłości. Uczymy się szybko obrony przed dotykiem… obcych. I może właśnie dlatego, że nikt nie ma prawa nas dotknąć, jesteśmy sami.

Dotknął nas Michael Jackson. Albo inaczej, dotknął czegoś w nas. Tej nuty nostalgii za lepszym światem z przeszłości. Dotknął pragnienia niewinności i tragicznej świadomości winy każdego z nas. Właśnie dlatego nie chcę być sędzią jego życia. Nie zacieram tego, w czym pobłądził. Ale też nie chcę wyrzucić z pamięci tych chwil, które dzięki jego twórczości były również moje. I zamiast sądzić, posłucham raz jeszcze utworu, który sprawia, że człowiek pozwala się dotknąć: Heal the worlds na dobranoc.