Wnikliwy czytelnik zauważy w Piśmie Świętym dwa motywy chodzenia tłumów za Jezusem. Jedni chodzili ze względu na znaki, jakie Jezus czynił. Inni chodzili dla chleba, natomiast mniej istotne było to, kto daje chleb. Można się gorszyć postawą drugich, ale czy nie jesteśmy trochę do nich podobni? Chodzimy do kościoła – jedni ze względu na wiarę, inni dla jakoś rozumianego chleba – chleba zdrowia, pomyślności, bezpieczeństwa… Natomiast większość łączy albo miesza te dwie motywacje. Taki jest po prostu człowiek – rozpięty pomiędzy językiem chleba a językiem wiary.
Sprzyja temu również szeroko pojęta edukacja i formacja. Kiedyś szkoła uczyła przede wszystkim myślenia, możliwie najbardziej szerokiego. Na co przełoży się to myślenie było wtórne. Dzisiaj odwrotnie, samo myślenie nie ma większego znaczenia, liczy się pragmatyzm. Szkoła, a potem studia sprofilowane praktycznie mają od razu uczyć języka chleba, to co wprost nie przekłada się na chleb nie ma większego znaczenia. Można to obserwować nawet przy tzw. zamawianiu intencji. Kiedyś przyszła osoba zamówić mszę za swoją wnuczkę w klasie maturalnej. Na pytanie, o której ma być msza, bo być może wnuczka chce dłużej pospać, padła odpowiedź – wnuczka na mszę nie przyjdzie, bo jest niewierząca. Jakie było zdziwienie owej pani, gdy zaproponowano jej intencję o nawrócenie wnuczki, a potem o zdanie matury. Przecież ona nie przyszła do kościoła rozmawiać o zbawieniu, ale o maturze.
A może jednak każdy język powinien dawać chleb? Oczywiście nie w dosłownym znaczeniu, ale chleb, który pokazuje jakąś więź międzyludzką. Dzięki językowi ktoś może mnie zrozumieć, ja mogę zrozumieć kogoś. Bez tego języka nie wejdzie się również na poziom mówienia o chlebie. Czy mój język rozumie Bóg? Można jeszcze prościej – czy mój język rozumie drugi człowiek? Co załatwiam językiem jakiego używam z Bogiem, co załatwiam z drugim człowiekiem?
Pora więc na pytanie o mój język chleba i wiary. Łacina, język najmniej pragmatyczny, staje się dzisiaj swoistym fenomenem wiary. Kiedyś łacina była przykładem języka, którego musiał nauczyć się człowiek, by wejść w wymiar wiary. Nie chodzi oczywiście o mechaniczny czy wręcz magiczny powrót do łaciny. Chodzi tylko o zrozumienie, że wiara potrzebuje nowego języka, który wymaga nowego wysiłku i nie musi się wprost przekładać na chleb.
Dobrym przykładem takiego wysiłku wiary jest Eucharystia. Coś trzeba dla niej zrobić, podjąć jakiś wysiłek, ukształtować inaczej swoje życie. Jezus karmił tłumy, to prawda, ale jednocześnie tłum nakarmiony czuł się nasycony. Dzisiaj jednym z fenomenów współczesności, przynajmniej w naszej części świata, nie jest głód, ale nienasycenie. Czy Eucharystia daje mi nasycenie? Dlaczego ciągle jestem nienasycony, chociaż nie głodny? Kim jest dla mnie Bóg, skoro nie jest wszystkim? Co jest dla mnie wszystkim, skoro to nie Bóg?