G-S568GCTD1N

„Miłość w prawdzie” Benedykta XVI

Nieczęsto zdarza się dokument Kościoła, który z jednej strony językiem teologii opisuje bardzo złożoną rzeczywistość społeczną, z drugiej zaś stawia bardzo ważkie tezy i – miejmy odwagę to powiedzieć wprost – daje rozwiązania o wiele bardziej konkretne niż propozycje niejednego programu politycznego czy ekonomicznego. W dokumencie daje się zauważyć powrót do stylu sprzed Jana Pawła II (pomimo licznych odwołań do jego nauczania). Wybrzmiewa w nim bowiem mocno sposób widzenia rzeczy charakterystyczny dla myślenia Pawła VI, a co za tym idzie, jeszcze wcześniejsza idea „humanizmu integralnego” Jacquesa Maritaina. Wszystko to sprawia, że nie można przejść obojętnie – niezależnie od światopoglądu religijnego – obok tego najnowszego dokumentu Magisterium Ecclesiae.

Przede wszystkim chodzi w dokumencie o nowe zdefiniowanie rozwoju. Nie wystarcza już rozróżnienie na postęp i rozwój, ukazujące iż nie każdy postęp służy rozwojowi człowieka. Skoro jednak człowiek jest podmiotem wszelkiego życia społecznego, nie może być innego rozwoju jak tylko taki, który zaczynałby się od człowieka i do spełnienia człowieka ostatecznie prowadził. Rozwój nie jest zatem właściwością rzeczy, lecz osób. A skoro dotyczy osoby, wpisuje się tym samym w jej integralnie rozumiane powołanie. Skoro zaś osoba powołana jest do czegoś, co przekracza wąsko rozumianą doczesność, zatem i prawdziwy rozwój musi brać pod uwagę perspektywę wieczności. Z dokumentu można wyprowadzić niedwuznaczny wniosek, iż pominięcie tej perspektywy w rozwoju prowadzi faktycznie do niedorozwoju, i to gorszego niż ten obserwowany w wymiarze ekonomicznym i technicznym.

Charakterystyczna jest też w dokumencie definicja zysku. Znającym Biblię, a więc wszystkim wykształconym Europejczykom, przypomina się zdanie: Kto chce ocalić swoje życie [za wszelką cenę – JS] straci je, a kto straci swoje życie [właśnie z owych głębszych pobudek – JS] ten je zachowa. Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? (por. Mt 16,24n). Zysk zatem jest pochodną pewnych wyborów i nakreślonych celów, sam zaś celem być nie może. Gdy tak się dzieje, wtedy zysk rodzi ryzyko zniszczenia bogactwa i tworzenia ubóstwa.

Rozwój zakłada też niewątpliwie pewną politykę. Ale polityka sięga korzeniami polis, a więc państwa-miasta i jego dobra wspólnego, nie ma zaś nic wspólnego z wyrachowaną polityką bilansową. Taka polityka eliminując koszty produkcji najchętniej eliminuje te, które odnoszą się do „amortyzacji” człowieka. Skrajnymi przejawami tego są chociażby: polityka rodzinna i zjawisko migracji. Pierwsza każe widzieć w rodzinie jedynie sprawę prywatną pracownika, swoiste kosztowne hobby, z którego można zrezygnować. Z kolei zjawisko migracji zarobkowej sprawia, że człowiek jest traktowany jako narzędzie produkcji, które można przenosić z miejsca na miejsce. To powoduje bardzo poważne zacieranie tożsamości kulturowej, tworząc bądź swoisty eklektyzm kulturowy, bądź też ujednolicenie zachowań i stylów życia.

Jeszcze na jeden aspekt dokumentu chciałbym zwrócić szczególną uwagę. Chodzi mianowicie o nowy styl życia. Polegałby on między innymi na tym, by do szerokiego katalogu praw człowieka nie dopisywać jeszcze jednego prawa: prawa do rzeczy zbytecznych. Rozszerzając myśl, można przywołać tezę A. Nanniego sprzed kilku lat, promującą tzw. „ja” świadomie wstrzemięźliwe. Chodzi w niej o uświadomienie sobie, iż wstrzemięźliwość jest dobrem relacyjnym: zakłada relację do siebie (tożsamość), do innych (odrębność i godność) oraz do rzeczy (umiarkowana konsumpcja). Chodzi zatem nie o to przed czym się powstrzymuję, lecz co świadomie wybieram.

I na koniec, ku egzemplifikacji. Gospodarka liberalna, zwłaszcza w skrajnej formie, charakteryzuje się minimum państwa w działalności gospodarczej. Problem polega tylko na tym, że ci, którzy się bogacą zakładają minimum państwa (czytaj minimum podatków), w skrajnych zaś sytuacjach – czego przykładem jest obecny kryzys – oczekują maksymalistycznego stosowania zasady pomocniczości (wpompowywanie milionów w podupadające firmy). Czy nie przypomina to trochę „konsekwencji” dorastającej młodzieży, która uciekając z domu, powołuje się na swoje prawa, a kiedy narozrabia i tak wraca po pomoc do domu?

Te kilka słów nie streszcza dokumentu. Przeciwnie. Autor całe bogactwo „implikacji do odkrycia” zostawia czytelnikowi. Warto czytać szczególnie tę właśnie encyklikę na przemian z propozycjami, jakie popłyną ze szczytu G8. No i oczywiście warto myśleć i mieć swoje zdanie.

Modlitwa urlopowicza

Wydany w ubiegłym roku dokument Papieskiej Komisji Biblijnej „Biblia a moralność” proponuje bardzo trafne określenie moralności chrześcijańskiej: moralność odniesień. Bo rzeczywiście, jeśli zastanowimy się nad sobą, swoimi pragnieniami, wtedy łatwo zauważymy, że potrzebujemy… odniesień. Każda nasza decyzja, jeśli jest świadoma, odwołuje się do czegoś, kogoś. Nikt nie jest przecież samotną wyspą. Zauważamy jednak, że nasze odniesienia – szczególnie te do ludzi – rodzą przywiązania. Ale wiążą nie tylko ludzie. Wiążą również rzeczy. Przywiązujemy się więc, a wśród różnorakich przywiązań mamy i te nieuporządkowane.

W najbliższych dniach i tygodniach każdy z nas wyjedzie chociaż na kilka dni na zasłużony urlop. Będzie okazja, by odpocząć od przywiązań. Czy jednak warto odpoczywać od wszystkich?

Nasz samochód, spakowana walizka, pokażą jak radzimy sobie z nimi, jaki jest świat wartości przez nie wyznaczany. Dla porządku robimy listę. Znajomi? W tym roku pojechali sami. Rodzina? Trzeba będzie „nawiedzić” chociaż na dwa dni. Praca? Zabieramy tylko kilka niezbędnych rzeczy, których nie zdążyło się zrobić przed urlopem. Laptop? Koniecznie. Inaczej bylibyśmy wyłączeni z globalnego krwioobiegu. Jakaś książka? Zdecydujemy po spakowaniu całości. No i koniecznie plany. Bo jak tu wypocząć bez „zadań na urlop”.

Wsiadamy w samochód i wyjeżdżamy. Potem już klasycznie. Wysyłanie pocztówek z miejsc, które odwiedzimy. MMS-y ze zdjęciami – niech zazdroszczą. W mailu do samotnej koleżanki lub kolegi koniecznie krótka charakterystyka osób towarzyszących – niech poczuje jak boli.

W czasie urlopu nie zrobimy oczywiście wszystkiego. Dwa krótkie tygodnie urlopu nie są najlepszym momentem na szukanie godziny niedzielnego nabożeństwa. To zrobimy po powrocie. Zakładka w zabranej książce utknie oczywiście na którejś z pierwszych stron. Nie zawsze też będziemy mogli pamiętać o bliskich – koszmar z tą siecią i Internetem. I nawet się nie obejrzymy jak urlop się skończy.

I znowu wrócimy zmęczeni. I kolejny raz przekonamy się, że najlepiej udało się pogłębić odniesienia nieuporządkowane. Szkoda tylko, że nie było czasu lepiej poznać siebie, pomyśleć, poczuć, przywiązać się właściwie.

Może więc przed spakowaniem walizki znajdziemy choć chwilę, by odmówić krótką modlitwę urlopowicza: W czasie urlopu broń mnie, Panie, od nieuporządkowanych przywiązań.

Dotyk i Michael Jackson

Trudno dzisiaj mówić własnym głosem, a jeszcze chyba trudniej wyrażać na piśmie własne myśli, bo one zostają dłużej, jakby nas przeżywały w dynamicznym horyzoncie nieśmiertelności. Podejmuję jednak to wyzwanie zostawiając kilka myśli prowokowanych śmiercią Michaela Jacksona.

Postać znana (w języku popkultury czytaj: wielka) a jednocześnie tragiczna, mega gwiazda i w tym samym czasie tylko ludzki, kosmiczny pył. Nie chcę pisać o nim. Nie rozumiem bowiem wszystkiego, co stało się w jego życiu. Przypominam sobie Jacksona mojej młodości a jednocześnie tę niewinną pamięć zacierają różne – już mniej chlubne – wydarzenia z jego życia.

Jednak do pisania o nim nie skłoniła mnie jego śmierć, lecz raczej to, co wokół tej śmierci zaczyna narastać. Z jednej strony grupa fanów, dla których nic już nie będzie tak jak wcześniej. Z drugiej ci, dla których moment jego śmierci jest dobrym pretekstem do wylania wszystkich brudów. Tak czy inaczej dotknął nas swoją śmiercią.

Dotyk…

Tak bardzo potrzebuje go człowiek. Dziecko jest wyczulone na dotyk matki, zakochany na dotyk ukochanej. Potrzeba dotyku świata bliskich. Ale jest też inny dotyk – obcych. Ten, za który przeprasza się w tramwaju, ten, którego doświadczamy, kiedy ktoś nas obraża, rani. Jest jeszcze dotyk Boga: cierpienia, miłości, krzyża, samotności. To wszystko sprawia, że zapomnieliśmy o potrzebie dotyku z dzieciństwa, dotyku miłości. Uczymy się szybko obrony przed dotykiem… obcych. I może właśnie dlatego, że nikt nie ma prawa nas dotknąć, jesteśmy sami.

Dotknął nas Michael Jackson. Albo inaczej, dotknął czegoś w nas. Tej nuty nostalgii za lepszym światem z przeszłości. Dotknął pragnienia niewinności i tragicznej świadomości winy każdego z nas. Właśnie dlatego nie chcę być sędzią jego życia. Nie zacieram tego, w czym pobłądził. Ale też nie chcę wyrzucić z pamięci tych chwil, które dzięki jego twórczości były również moje. I zamiast sądzić, posłucham raz jeszcze utworu, który sprawia, że człowiek pozwala się dotknąć: Heal the worlds na dobranoc.