Czy wszystko musi być rozstrzygalne?

(felieton popularnonaukowy )

Rozstrzygalne musi być zupełne. Każda teoria, która rości sobie prawo do bycia zupełną, musi być w pełni rozstrzygalna. Pojawia się jednak problem półrozstrzygalności. O rozstrzygalności możemy mówić wyłącznie na poziomie teorii skończonych. O języku teorii skończonych mówimy wtedy, gdy ma skończoną ilość symboli. W praktyce więc półrozstrzygalność jawi się jako zupełnie bezużyteczna.

Gdyby problem rozstrzygalności przenieść na poziom religijny sprawa komplikuje się jeszcze bardziej. Mamy bowiem wybór: albo wiara jest kwestią rozstrzygalną (co jest nieracjonalną pychą) albo półrozstrzygalną, co czyni ją bezużyteczną w życiu. Tak mówimy i myślimy jednak wyłącznie na poziomie skończonym. I nawet jeśli w niektórych naukach (np. matematyka) zakładamy, że jej teorie są niezupełne, nierozstrzygalne i nie istnieje formalny dowód na ich niesprzeczność – ma się to nijak do istoty religii, chociaż pozornie przez analogię do matematyki, w jakiś sposób usprawiedliwia jej istnienie.

W religii nieskończoność nie jest bowiem ciągiem nieskończonym skończonych etapów wiary w Boga. Istnieje w niej nieskończoność w sposób doskonały jako Jedyne Rozstrzygnięcie i Zupełność. Problem polega na tym, że naszymi narzędziami poznawczymi nie da się udowodnić prawdziwości tej teorii. Doświadczenie religijne, przynajmniej to komunikowalne, balansuje na poziomie półrozstrzygnięć.

Co więc pozostaje? Pogodzenie się z tym, że na poziomie ludzkiej rozstrzygalności religia pozostanie półrozstrzygalna, a więc bezużyteczna. Nie oznacza to jednak, że założenie o całkowitości i zupełności wiary jest irracjonalne i niemożliwe. Trzeba tylko znać granice kompetencji nauki, by nie silić się na podważanie istoty religii półrozstrzygalnymi teoriami.

Nie wszystko musi być rozstrzygalne i zupełne (TERAZ), żeby było w pełni rozstrzygalne i prawdziwe (KIEDYŚ).

„Miłość w prawdzie” Benedykta XVI

Nieczęsto zdarza się dokument Kościoła, który z jednej strony językiem teologii opisuje bardzo złożoną rzeczywistość społeczną, z drugiej zaś stawia bardzo ważkie tezy i – miejmy odwagę to powiedzieć wprost – daje rozwiązania o wiele bardziej konkretne niż propozycje niejednego programu politycznego czy ekonomicznego. W dokumencie daje się zauważyć powrót do stylu sprzed Jana Pawła II (pomimo licznych odwołań do jego nauczania). Wybrzmiewa w nim bowiem mocno sposób widzenia rzeczy charakterystyczny dla myślenia Pawła VI, a co za tym idzie, jeszcze wcześniejsza idea „humanizmu integralnego” Jacquesa Maritaina. Wszystko to sprawia, że nie można przejść obojętnie – niezależnie od światopoglądu religijnego – obok tego najnowszego dokumentu Magisterium Ecclesiae.

Przede wszystkim chodzi w dokumencie o nowe zdefiniowanie rozwoju. Nie wystarcza już rozróżnienie na postęp i rozwój, ukazujące iż nie każdy postęp służy rozwojowi człowieka. Skoro jednak człowiek jest podmiotem wszelkiego życia społecznego, nie może być innego rozwoju jak tylko taki, który zaczynałby się od człowieka i do spełnienia człowieka ostatecznie prowadził. Rozwój nie jest zatem właściwością rzeczy, lecz osób. A skoro dotyczy osoby, wpisuje się tym samym w jej integralnie rozumiane powołanie. Skoro zaś osoba powołana jest do czegoś, co przekracza wąsko rozumianą doczesność, zatem i prawdziwy rozwój musi brać pod uwagę perspektywę wieczności. Z dokumentu można wyprowadzić niedwuznaczny wniosek, iż pominięcie tej perspektywy w rozwoju prowadzi faktycznie do niedorozwoju, i to gorszego niż ten obserwowany w wymiarze ekonomicznym i technicznym.

Charakterystyczna jest też w dokumencie definicja zysku. Znającym Biblię, a więc wszystkim wykształconym Europejczykom, przypomina się zdanie: Kto chce ocalić swoje życie [za wszelką cenę – JS] straci je, a kto straci swoje życie [właśnie z owych głębszych pobudek – JS] ten je zachowa. Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy szkodę poniósł? (por. Mt 16,24n). Zysk zatem jest pochodną pewnych wyborów i nakreślonych celów, sam zaś celem być nie może. Gdy tak się dzieje, wtedy zysk rodzi ryzyko zniszczenia bogactwa i tworzenia ubóstwa.

Rozwój zakłada też niewątpliwie pewną politykę. Ale polityka sięga korzeniami polis, a więc państwa-miasta i jego dobra wspólnego, nie ma zaś nic wspólnego z wyrachowaną polityką bilansową. Taka polityka eliminując koszty produkcji najchętniej eliminuje te, które odnoszą się do „amortyzacji” człowieka. Skrajnymi przejawami tego są chociażby: polityka rodzinna i zjawisko migracji. Pierwsza każe widzieć w rodzinie jedynie sprawę prywatną pracownika, swoiste kosztowne hobby, z którego można zrezygnować. Z kolei zjawisko migracji zarobkowej sprawia, że człowiek jest traktowany jako narzędzie produkcji, które można przenosić z miejsca na miejsce. To powoduje bardzo poważne zacieranie tożsamości kulturowej, tworząc bądź swoisty eklektyzm kulturowy, bądź też ujednolicenie zachowań i stylów życia.

Jeszcze na jeden aspekt dokumentu chciałbym zwrócić szczególną uwagę. Chodzi mianowicie o nowy styl życia. Polegałby on między innymi na tym, by do szerokiego katalogu praw człowieka nie dopisywać jeszcze jednego prawa: prawa do rzeczy zbytecznych. Rozszerzając myśl, można przywołać tezę A. Nanniego sprzed kilku lat, promującą tzw. „ja” świadomie wstrzemięźliwe. Chodzi w niej o uświadomienie sobie, iż wstrzemięźliwość jest dobrem relacyjnym: zakłada relację do siebie (tożsamość), do innych (odrębność i godność) oraz do rzeczy (umiarkowana konsumpcja). Chodzi zatem nie o to przed czym się powstrzymuję, lecz co świadomie wybieram.

I na koniec, ku egzemplifikacji. Gospodarka liberalna, zwłaszcza w skrajnej formie, charakteryzuje się minimum państwa w działalności gospodarczej. Problem polega tylko na tym, że ci, którzy się bogacą zakładają minimum państwa (czytaj minimum podatków), w skrajnych zaś sytuacjach – czego przykładem jest obecny kryzys – oczekują maksymalistycznego stosowania zasady pomocniczości (wpompowywanie milionów w podupadające firmy). Czy nie przypomina to trochę „konsekwencji” dorastającej młodzieży, która uciekając z domu, powołuje się na swoje prawa, a kiedy narozrabia i tak wraca po pomoc do domu?

Te kilka słów nie streszcza dokumentu. Przeciwnie. Autor całe bogactwo „implikacji do odkrycia” zostawia czytelnikowi. Warto czytać szczególnie tę właśnie encyklikę na przemian z propozycjami, jakie popłyną ze szczytu G8. No i oczywiście warto myśleć i mieć swoje zdanie.