Mel Gibson – druga odsłona

Pamiętam moje uniwersyteckie dyskusje i spory wokół filmu Mela Gibsona „Pasja”. Dla pewnych kręgów stał się on wręcz filmem kultowym. Moi studenci są żywymi świadkami tego, że byłem od początku wielkim przeciwnikiem taniej wiary w to, iż film Gibsona ewangelizuje lepiej niż sama Ewangelia. Tłumaczono mi, że te ilości krwi w „Pasji” są tylko po to, by urealnić znieczulonemu światu prawdę o tajemnicy jedynej w swoim rodzaju Męki. Wytrwałem jednak przy swoim, chociaż nasłuchałem się cierpkich słów również od swojego środowiska.

Przed chwilą wróciłem z kina z kolejnej odsłony Mela Gibsona „Apocalypto” (polska premiera miała miejsce 29 grudnia 2006 roku). Film – zarówno scenariusz, jak i realizacja – banalny aż do bólu. Upadek cywilizacji Majów opowiadany oczami więźnia-wojownika, urastający do epokowego obrazu dramatu cywilizacji, która nie umiała współgrać z ziemią, „tą, która przestanie kiedyś odpowiadać na pragnienia człowieka”. Również w tym filmie reżyser potrzebował wiele krwi, bardzo brutalnych scen, realizmu aż do bólu. Pozytywne jest jedynie to, że na krew w wydaniu Gibsona już się trochę znieczuliłem. Szukałem więc fabuły, jakiejś głębszej myśli, a tę można niestety oddać w kilku banalnych zdaniach.

Rodzi się więc pytanie: Czy słusznie i tym razem Mel Gibson potrzebował tyle krwi, by urealnić problem? A może dzięki temu filmowi widz odkryje w sobie inne pytanie: Czy w „Pasji” nie chodziło przypadkiem o ten sam zabieg? Hollywood zaczyna być coraz bardziej pusty w środku i w tym sensie Gibson ma rację – tamto kino trzeba przekroczyć. Pytanie tylko czy forma, którą wybrał nie jest równie wyprana z głębi, jak kino, z którym walczy? Ja dzięki ostatniemu dziełu Gibsona zrozumiałem jedno: Prawdziwego zbawienia nie da się przeliczyć w „baryłkach krwi”, a ci ufarbowani urealniacze w rzeczywistości tylko odrealniają. I dla niezbyt wymagających wniosek jest prosty: z naszą cywilizacją nie jest chyba aż tak źle. Wątpię jednak, by taki cel stawiał sobie Gibson.

Trwajcie mocni w wierze

Wiara jest darem Boga, ale rodzi się ze słuchania – również człowieka. Tak najprościej można by zdefiniować rodzenie się wiary. Zdobyliśmy się na odwagę, by posłuchać człowieka, bardzo szczególnego człowieka, który w prostocie i pokorze przybył, by nas umocnić sobą, siebie zaś ty, co w nas. Przekonał nas do siebie bardzo szybko. Pozornie wydawało się, że to za sprawą wracającego jak refren stwierdzenia „umiłowany Poprzednik”. Jednak bardzo szybko okazało się, że pociąga nas w Nim nie tylko opowiadania o Janie Pawle II, ale również – a może przede wszystkim – opowiadanie o Bogu. A nauczył nas w czasie tych kilku dni naprawdę wiele.

                Najpierw nauczył nas przeżywania „czasu straconego” przed Bogiem. Pokazał, że na Boga się nie czeka, że z Nim się trwa. Czekanie zaś dotyczy dojrzewania naszego serca. Właśnie dlatego nie można się spieszyć, gdyż modlitwa potrzebuje wysiłku a my jesteśmy zbyt słabi, by iść długo i szybko o własnych siłach. To właśnie dlatego Bóg milczy, by człowiek choć trochę mógł odpocząć… szukając. Pokazał nam działanie w milczeniu i milczenie w działaniu.

                Przypomniał prawdę o świętym Kościele grzeszników, o tym, że wierzyć przestaje się nie tylko wtedy, gdy się grzeszy, ale również wtedy, gdy przestaje się wierzyć w grzeszność. Pokazał nam, jak wracać w trudną przeszłość historii ludzkiego grzechu, jak łączyć wyznanie grzeszności z wyznaniem chwały. A właściwie pokazał, że o grzechu nie jest w stanie mówić grzesznik. O grzechu może mówić ten, kto go transcenduje pragnieniem świętości.

                Nauczył nas budowania jedności, która nie zależy od nas. To może szczególnie nam utkwiło, gdyż sprawcą jedności jest Ten, który z natury rozdziela różnorakie dary, a my chcieliśmy budować życie społeczne i kościelne jako zwarty monolit. Przypomniał nam, że człowiek sam z siebie rany może zadawać, ale nie uleczy. Pokazał nam, że w dialogu z Bogiem tylko jedna strona może mówić w danym momencie. Jeśli zaś człowiek chce mówić za dużo i za często, to dlatego, by uciszyć Ducha Prawdy.

                Powiedział nam też jak budować dom, taki na niepogodę a nawet na kataklizmy. Nauczył na nowo rozróżniać pomiędzy piaskiem i skałą. Pokazał, jaki fundament założyć, by dom nie runął. Zostawił nam też najważniejsze – receptę na chwile próby. Receptę dla tych, którzy mają argumenty na wszystko, a także dla tych, którzy ich nie mają. Receptę dla tych, którzy się lękają, że zabraknie im właściwych słów. Tą receptą są słowa: Deus caritas est! Ta prawda o Bogu jest najważniejsza, najistotniejsza. Wszystkim tym, którym trudno uwierzyć w Boga, powtórzył: „Bóg jest miłością”.

                Nauczył wreszcie prawdziwej wiary w Eucharystię. Przez pozorny jej niedostatek, przypomniał, że jest ona świętem a nie punktem programu. Nie przedłużał modlitwy, nie uczył jej, lecz modląc się wzywał do naśladowania. Pokazał, że jest wielki, wielkością pokory i ciszy, która potrafi rozbudzić i zachwycić serce.

                I właśnie dlatego niczego nam po tej pielgrzymce nie brakuje, właśnie dlatego nie tęsknimy. Bo też nie przyjechał, by dać siebie, ani też, by siebie zabrać. Przyjechał utwierdzić nas w wierze, a siebie ubogacić naszą wiarą. To, co zastał przemienił, a przemienione zostawił. Tym, co sam przywiózł, podzielił się z nami, by zabrać stokroć. Właśnie dlatego nam go nie brakuje, i właśnie dlatego stał się nam szczególnie bliski.

Jaka natura, jaka kultura, jacy my?

Człowiek wiele znieść może. Krzywdę, chorobę, ból poniżenia i śmierć najbliższych. Czy jednak jest w stanie uratować się przed sobą? A może powinno się zapytać inaczej, czy jest w stanie ocalić siebie, w tej naszej współczesności, o której tyle się mówi i pisze, a i tak nikt jej do końca nie rozumie? By jednak móc tak zapytać trzeba by założyć, że ten nasz człowiek „ma siebie”, w czasach rozziewu miedzy wartościami wyznawanymi a przeżywanymi, konformizmu i konsumpcji, czasach zagubienia, bezradności i chyba już nawet obojętności wobec głupoty i minimalizmu moralnego, intelektualnego. Kiedy wszelkie napływy do tego, co „nasze” tłumaczymy wielokulturowością, prawem do inności czy otwartością na nowe… Nawet Kant nie naciągnąłby wystarczająco swego imperatywu…

Co zatem znaczy „mieć siebie”? To wiedzieć kim jestem, w co wierzę, co jest dobre dla mnie i innych obok mnie, czy to jednak wystarczy? Paul Ricoeur powie, że trzeba mieć trwałe skłonności (charakter) i dotrzymywać obietnic, przyjmując wyzwanie zmienności przekonań i uczuć. Tylko tyle, a jednak aż tyle…

  Ale żeby nie tak od razu z obcej beczki, to pomówmy o nas Polakach. W ostatnich dniach, media wielokrotnie powoływały się na – jakże to rzetelnie przeprowadzane –  badania na temat polskości, że się jej wstydzimy, że jej nie lubimy, że wyjeżdżamy szukać pracy na Zachodzie, bo tam łatwiej, a „polskość” to nawet na ulicy słychać (i niestety czuć..). Czy jednak zadajemy sobie pytanie czym nasza polskość jest? Nie wystarczy przecież już powiedzieć, że my to na obiad bigos, kotlet schabowy, Wałęsa w stoczni, no i jeszcze do niedawna Nasz Papież – Jan Paweł II. Tradycyjny obiad coraz częściej w Mac Donaldzie, Wałęsa na emeryturze, a w Watykanie panuje Benedykt XVI. Co zatem z nami? (w świecie – chciałoby się zapytać…)

No właśnie, jacy jesteśmy? Jaką kulturę tworzymy? A jeśli to, co robimy to odzwierciedlenie naszej natury – kim zatem jesteśmy? Chcemy budować naszą kulturę ciągle jednak walcząc z tradycją bez zastanowienia czy to aby nie tradycjonalizm. Pragniemy IV RP sprawiedliwej i z „czystymi rękami”, a głosujemy, że homo politicus nie da sobie rady w życiu bez kłamstwa (i moherowego beretu w kieszeni). Nie potrafimy się porozumiewać, bo komunikujemy i owszem, tylko ile w tym polszczyzny, nawet w ulubionych mediach….

 Religia – trwa, etyka, tworzy się, polityka – zawsze jakaś jest.

A teraz sobie odpowiedzmy: Natura? – Jakiego mnie Panie Boże stworzyłeś, takiego mnie masz, wiec po co pytasz?

 Kultura? – Jaka jest każdy widzi.

A my sami? -To się jeszcze zobaczy, dopiero wiosna idzie…