Mój język i mój chleb

Na seminarium naukowym często rozpoczynam rozmowę ze studentami od pytania, jakie znają języki. Najczęściej znają jeden, czasem nawet dwa – w stopniu naprawdę zaawansowanym. Kiedy pytam ich, dlaczego się ich nauczyli, wielu odpowiada, że ze względu na pracę w jakiejś zagranicznej korporacji. Dla chleba. Wtedy zadaję im pytanie, po co uczyli się języka polskiego? I wtedy spotykam się ze zdziwieniem – jak to po co? Urodziłem się w Polsce. To wszystko prawda, zastanawiające jest jednak to, że w trakcie studiów łatwiej im zaliczyć lektorat języka obcego niż test z języka polskiego. Bo tamtych języków uczą się z bardzo konkretnych powodów. Natomiast stracili motyw do pogłębiania języka ojczystego: narzeczony z Hiszpanii, praca w firmie angielskiej. Prawie nie mają okazji, by mówić po polsku.

A język wiary? Czy ten język przydaje się dla chleba, w interesach…? Język wiary jest jak język ojczysty. Niby najprostsza motywacja – przecież tu się urodziłem, jestem ochrzczony. Tylko, że w życiu zajmuję się czymś innym.

Jezus w dzisiejszej Ewangelii daje siebie na pokarm. Ale czy ja potrzebuję takiego pokarmu? Pamiętam, jak kiedyś jedna osoba przyszła zamówić mszę św. w intencji wnuczki. W rozmowie wyszło, że wnuczka jest niewierząca. Zaproponowałem, by pomodlić się o wiarę dla niej. Na to moja rozmówczyni odpowiedziała ze zdziwieniem: wnuczka potrzebuje teraz zdać egzaminy i dostać się na studia. Jak często przychodzimy na Eucharystię z zupełnie innych powodów niż wiara, jak ludzie, którzy chodzili za Jezusem z jakichś ludzkich powodów. A kiedy chciał dać siebie, odeszli.

Wiemy, ile kosztuje chleb codzienny. Wiemy, ile nas kosztuje chleb codzienny: ile wyrzeczeń, poświęceń. A chleb eucharystyczny? Może zbyt łatwo się nim karmimy i dlatego nie potrafimy go docenić. Tylko, że bez Eucharystii wyrazimy swoje życie w bardzo ograniczony sposób, wyłącznie w odniesieniu do pracy zawodowej, pieniędzy, majątku. Bez języka wiary nie wypowiemy najważniejszego.

Kiedyś jeden francuski pisarz podzielił się ze mną bardzo ciekawym spostrzeżeniem. Zapytał mnie, czym najbardziej różnią się ludzie? Kiedy wyliczyłem już wszystkie powody różnic, jakie przychodziły mi do głowy, on powiedział – ludzie różnią się najbardziej tym, że w dzieciństwie czytali różne bajki i pozornie wydaje im się to bez znaczenia, a te bajki zadecydowały o wszystkim czym są. Może warto sobie uświadomić, co ukształtowało moje życie, jaki język, jaki świat wartości.

Bo ludzie naprawdę różnią się tym, jakie bajki czytali w dzieciństwie.

Dwa brzegi jeziora są do siebie podobne

W ubiegłym tygodniu pisałem o tym, że życie przypomina jezioro z jednym brzegiem, ulubionym i dobrze znanym – brzegiem codzienności i doczesności. Drugi brzeg to wieczność. Ale jest to – przepraszam za określenie – studyjna wersja wiary. W życiu, zwłaszcza ochrzczonego, te dwa brzegi się przeplatają, bo nasza wieczność w codzienności to po prostu łaska, do której się powraca i od której czasem się ucieka.

A jednak do nieśmiertelności jesteśmy powołani – również naszym intelektem, który nie akceptuje ograniczeń ideologicznych od żadnej ze stron wpływu. Nieskończoność pragnienia i ograniczoność jego realizacji. Wiara jest przeciw wąsko rozumianej ascezie, ponieważ tak rozumiana asceza przypomina trochę rodzica, który upomina ładnie ubrane dziecko: nie chodź tam, bo je pobrudzisz, nie biegaj tyle, bo zniszczysz nowe buty. A przecież o wiele racjonalniej zarobić na proszek do prania i na nowe buty. Niestety u nas ascezą zajmują się osoby, których największym celem ascetycznym byłoby zawiesić oddychanie, by nie zużywać tlenu. Nieudacznika pomylono z ascetą i dlatego do seminariów coraz rzadziej przychodzą ludzie z charakterem i ambicjami. A całą tę bylejakość przykrywa się mglistą definicją świętości.

Wiara jest jednak perspektywą otwierającą na nieskończoność i na nieśmiertelność. I każdy próbujący ją sprowadzić do swoich lęków, pokazuje tylko swoją duchową miałkość i brak wiary. Dzięki Bogu, do takiej wiary raczej nikogo nie pociągnie.

Oby tylko wiara nie musiała opuścić kościołów, jak myślenie musiało opuścić uniwersytety.

Sekularyzacja wiary wierzących

Wielu wierzących rozumie wiarę jako przynależność do określonej frakcji. Skoro przynależę do Kościoła, konsekwentnie przynależę do prawicy, mężnie bronię jej słabości, bo wiara musi objawić się (czyt. wygrać) w tym czasie.

Czas. Niesamowita przyjemność dla umysłu. Ile czasu można poświęcić na opisanie braku czasu. Przydałby się chłodny racjonalizm Kanta: czas nie istnieje w oderwaniu od naszego doświadczenia.

Mamy doświadczenie, bo mamy zmysły. One zmuszają nas do pośpiechu – młodość nie trwa wiecznie, tyka zegar biologiczny, wszystko w co wierzę musi stać się teraz, a co się nie staje, przestaje być przedmiotem wiary. A nie staje się między innymi to o co prosimy w Modlitwie Pańskiej: Przyjdź królestwo Twoje!  Kiedy coś nie leży w naszych planach, przestaje być zauważalne, bo nie jest oczekiwane. Nasze plany zmieniają sens tego na co czekamy w wierze. Często z przerażeniem słuchamy o powtórnym przyjściu Chrystusa, o końcu świata, bo przecież to zburzy nasze plany. A więc mamy inne plany?

Sekularyzacja wiary. Sprowadzenie wszystkiego do krótkiej perspektywy życia człowieka. Sekularyzacja wiary wierzących. Oczy wiary. Jak łatwo nie widzieć tego, czego się nie rozumie. Za dużo wrażeń, zbyt dużo widzimy i słyszymy, by się tym przejąć. Człowiek stracił kontakt z rzeczywistością. Potrafi obrazić się na Boga za to, że w czasie urlopu pada deszcz, bo co tam susza, plony. Pomiędzy ziarnem a żniwem dzieje się zbyt wiele, żeby móc czekać. Pomiędzy początkiem wiary a ostatecznym przyjściem Chrystusa dzieje się zbyt wiele, by czekać.

Co więc oznacza wiara? Może nie wyłącznie kwestie obyczajowe, ale postawienie bardziej fundamentalnych pytań: Czy rozumiem więcej niż widzę? Czy potrafię uchwycić sens przewidywania w wierze? Czy mam w sobie dość wewnętrznej siły, by czekać?

Verified by ExactMetrics
Verified by MonsterInsights