W 2008 roku brałem udział w dyskusji na temat piractwa komputerowego. Przedstawiłem tam kilka dla mnie istotnych tez:
- Prawo własności nie jest prawem absolutnym – musi być zawsze rozpatrywane w kontekście zasady powszechnego przeznaczenia dóbr;
- Powszechność wskazuje jednak na powszechną dostępność, nie zaś na powszechną kradzież;
- W odniesieniu do piractwa komputerowego należy jednak zauważyć dwie sprawy: prawa twórcy i prawa odbiorcy;
- Kiedy mówimy o własności intelektualnej musimy mieć w pamięci rozróżnienie na prawa autorskie osobowe i prawa majątkowe;
- Osobowe prawo jest należne autorowi utworu – nie wolno np. pominąć nazwiska twórcy przy okazji wykonywania utworu czy też jego wykorzystania;
- Prawa majątkowe zaś, to dochód jaki powstaje w wyniku „użytkowania” utworu.
Jest sprawą oczywistą, że twórcy należy się zapłata za twórczość. Mam jednak obawy, czy podpisana umowa chroni twórcę czy producenta i dystrybutora reprezentujących twórcę (często na bardzo niekorzystnych zasadach dla samego twórcy).
Nie byłoby nic dziwnego w podpisaniu umowy chroniącej własność intelektualną, gdyby nie kontekst jej podpisania. Jeśli robię coś na sposób opatrzony klauzulą „PILNE” oznacza to, że czynność, którą podejmuję zmienia zasadniczo istniejący stan rzeczy. Dla mnie zastanawiający jest pośpiech temu towarzyszący. Jeśli nic nie zmienia, to po co się śpieszyć. A jeśli się śpieszę, to jednak coś zmienia. Co i dla kogo?
Czy więc chodzi o własność intelektualną (chroniącą twórcę), czy też o własność (chroniącą producenta i dystrybutora własności intelektualnej)?
Własność intelektualna to nie to samo co własność. Obawiam się, że ACTA jest bardziej ochroną własności niż właściciela intelektu, z którego własność intelektualna powstaje.
Właśnie o intelekt mi chodzi. O intelekt autorów małych blogów, na których plącze się trochę wolnej myśli. Czasem się do czegoś odwołają, doczepią link. Ale najbardziej niebezpieczne jest to, że myślą poza procedurami. Są jakby poza kontrolą. O tych właśnie obawiam się najbardziej. Kiedyś były „rozmowy kontrolowane”. Potem „pisanie kontrolowane”, dzisiaj „myśli kontrolowane”.
I chociaż nie jestem zwolennikiem dorabiania moralnych uzasadnień do kradzieży, zastanowiłbym się jednak, czy jest to prawo na złodzieja, czy na małą grupę „złodziejaszków”, by odwrócić uwagę od tego, co naprawdę dzieje się z własnością intelektualną.
Zaś dla przypomnienia osobom młodym kawałka historii polecam lekturę starej Ustawy o kontroli publikacji i widowisk… Nie wiem czy wiecie, że w praktyce nawet nekrologii w prasie podlegały cenzurze?