ACTA ?!

W 2008 roku brałem udział w dyskusji na temat piractwa komputerowego. Przedstawiłem tam kilka dla mnie istotnych tez:

  1. Prawo własności nie jest prawem absolutnym – musi być zawsze rozpatrywane w kontekście zasady powszechnego przeznaczenia dóbr;
  2. Powszechność wskazuje jednak na powszechną dostępność, nie zaś na powszechną kradzież;
  3. W odniesieniu do piractwa komputerowego należy jednak zauważyć dwie sprawy: prawa twórcy i prawa odbiorcy;
  4. Kiedy mówimy o własności intelektualnej musimy mieć w pamięci rozróżnienie na prawa autorskie osobowe i prawa majątkowe;
  5. Osobowe prawo jest należne autorowi utworu – nie wolno np. pominąć nazwiska twórcy przy okazji wykonywania utworu czy też jego wykorzystania;
  6. Prawa majątkowe zaś, to dochód jaki powstaje w wyniku „użytkowania” utworu.

Jest sprawą oczywistą, że twórcy należy się zapłata za twórczość. Mam jednak obawy, czy podpisana umowa chroni twórcę czy producenta i dystrybutora reprezentujących twórcę (często na bardzo niekorzystnych zasadach dla samego twórcy).

Nie byłoby nic dziwnego w podpisaniu umowy chroniącej własność intelektualną, gdyby nie kontekst jej podpisania. Jeśli robię coś na sposób opatrzony klauzulą „PILNE” oznacza to, że czynność, którą podejmuję zmienia zasadniczo istniejący stan rzeczy. Dla mnie zastanawiający jest pośpiech temu towarzyszący. Jeśli nic nie zmienia, to po co się śpieszyć. A jeśli się śpieszę, to jednak coś zmienia. Co i dla kogo?

Czy więc chodzi o własność intelektualną (chroniącą twórcę), czy też o własność (chroniącą producenta i dystrybutora własności intelektualnej)?

Własność intelektualna to nie to samo co własność. Obawiam się, że ACTA jest bardziej ochroną własności niż właściciela intelektu, z którego własność intelektualna powstaje.

Właśnie o intelekt mi chodzi. O intelekt autorów małych blogów, na których plącze się trochę wolnej myśli. Czasem się do czegoś odwołają, doczepią link. Ale najbardziej niebezpieczne jest to, że myślą poza procedurami. Są jakby poza kontrolą. O tych właśnie obawiam się najbardziej. Kiedyś były „rozmowy kontrolowane”. Potem „pisanie kontrolowane”, dzisiaj „myśli kontrolowane”.

I chociaż nie jestem zwolennikiem dorabiania moralnych uzasadnień do kradzieży, zastanowiłbym się jednak, czy jest to prawo na złodzieja, czy na małą grupę „złodziejaszków”, by odwrócić uwagę od tego, co naprawdę dzieje się z własnością intelektualną.

Zaś dla przypomnienia osobom młodym kawałka historii polecam lekturę starej Ustawy o kontroli publikacji i widowisk… Nie wiem czy wiecie, że w praktyce nawet nekrologii w prasie podlegały cenzurze?

„Polityka uczuć” czy „polityka tout court”?

Różne wspólnoty kierują się odmiennymi prawami. W zależności od linii pokrewieństwa i osobistych powiązań nieco inaczej układają się wtedy relacje pomiędzy miłością i sprawiedliwością. I źle się dzieje, kiedy te relacje zostają zachwiane. Dla przykładu, we wspólnocie małżeńskiej czy rodzinnej miłość stoi na pierwszym miejscu, potem dopiero jest sprawiedliwość. Ona jak gdyby zawiera się w miłości. I jak długo wspólnoty te są zdrowe, miłość pozostaje wystarczającym regulatorem. Kiedy doznaje ona poważnego uszczerbku, gdy musi w relacje wewnętrzne wejść ktoś trzeci (np. sąd), wtedy do głosu dochodzi sprawiedliwość jako minimalna zasada regulacji wzajemnych zobowiązań.

Zupełnie inaczej dzieje się w relacjach pracowniczych. Tu zasadą regulacji wzajemnych relacji i zobowiązań jest sprawiedliwość. Nie ma wtedy obowiązku dawania z miłości tego, co wynika ze sprawiedliwości, np. wynagrodzenia za pracę.

A polityka? Chociaż można i w niej mówić o miłości (np. miłość do Ojczyzny) to jednak nawet ta miłość jest regulowana sprawiedliwością i prawem (celowo taka kolejność, by nie wikłać zasad w bieżące spory). I tak, wywieszanie flagi państwowej, mobilizacja na wypadek wojny, podatki są regulowane sprawiedliwością i prawem.

W Polsce od pewnego czasu zaczęło być inaczej. Postawiono na głowie relację miłość-sprawiedliwość właśnie w sferze politycznej. Dobitnym tego przykładem jest życie po katastrofie smoleńskiej. Z jednej strony trudno odmawiać bliskim (nawet politykom) uczuć ludzkich w stosunku do swoich bliskich. W imię tych uczuć czasem można nieobiektywnie odczuwać rzeczywistość. Z drugiej strony nikt też nie ma prawa osobom tych uczuć odbierać. Co jednak zrobić, gdy odczuwająca osoba jest jednocześnie kimś bliskim dla ofiary i politykiem?

I tu wraca pytanie:  Polityka uczuć czy polityka tout court?

Z jednej strony, jeśli ktoś nie potrafi tego oddzielić, powinien zrezygnować z polityki (bo rozumiem, że nie można zrezygnować z bycia bliskim). Z drugiej jednak strony, ktoś drugi zajmujący się polityką, nie może własnych zaniedbań kwitować ośmieszaniem uczuć drugiej strony.

Co zatem zrobić. Podejść do polityki tout court. Bliski niech odpowie sobie czy jest w stanie stanąć ponad uczuciami i pomyśleć sprawiedliwie o rzeczywistości (oddając każdemu, co się jemu należy). Daleki z kolei, powinien wreszcie zrozumieć, że niezależnie od uczuć drugiej strony istnieją pewne zaniedbania, które trzeba rozliczyć w imię sprawiedliwości. I ból ani wyśmiewanie go niewiele tu zmieniają.

Czy będzie nas stać na takie postawy? Czy polityka nabierze wreszcie wymiaru troski o dobro wspólne nie tylko BLISKIEGO i DALEKIEGO, ale nas wszystkich, obywateli? Jeśli nie znajdziemy w sobie dość determinacji do uprawiania polityki tout court, pozostanie nam kontynuacja polityki uczuć. Tylko, że uczucia mają to do siebie, że jak szybko się zapalają, równie szybko się wypalają. A takie zapalanie/wypalanie nie wróży dobrze ani sytuacji bezpieczeństwa, ani dobru rodziny, ani dziurom w drogach, ani też wałom przeciwpowodziowym.

Zachęcam zatem do uprawiania polityki tout court, z odwagą mówiąc: nawet w Polsce!