Adwentowe oczekiwanie na…

Męczy nas czekanie. Czekaliśmy już na tak wiele rzeczy w życiu. Wcześniej czy później nasze oczekiwania zawodzą, nie mogąc sprostać temu, czego się spodziewaliśmy. W taki właśnie sposób powstaje para słów: oczekiwanie – oszukiwanie. Mamy tego świadomość. Mają także tego świadomość ci, którzy zachęcają nas do czekania. Proponują więc znaki rozpoznawcze: ma być lepiej – kolor zielony (przypomnijmy sobie „zielone wyspy”, strony internetowe w zielonym kolorze – to w ramach samokrytyki), ma być koniec świata, a więc nawałnice, znaki na niebie, słońcu i gwiazdach.

Adwent – czas oczekiwania. Na co jednak czekać i jak czekać mądrze?

W średniowiecznym społeczeństwie był zwyczaj, który wyrażały słowa adventus regis. Oznaczały one wjazd króla do swojej ziemi. Miały na celu przypominanie do kogo ziemia należy, czyim jest się poddanym. Adventus regis – takiego czekania potrzebuje świat. Świat życia „jakby Boga nie było”. Potrzebujemy przypomnienia o bezsensowności bezkrólewia.

Nasze czekanie nie jest jednak rozglądaniem się autostopowicza przy drodze: w lewo, w prawo, w przeszłość, w przyszłość. Bóg wchodzi w historię człowieka akcentując teraźniejszość. Moja wiara nie wyraża się w deklaracjach, lecz w stwierdzeniu, że moje życie ma sens. Bez wiary w sens życia wszystko inne traci sens.

Jesteśmy czasem zmęczeni wiarą. Powód zmęczenia przypisujemy innym: bliskim, czasom, Kościołowi. A męczy nas Bóg znany, prawie posiadany. Tylko, że ten znany Bóg, to nasze o Nim wyobrażenie. Sakralna forma idolatrii. Może więc do odkrycia prawdziwego Boga potrzeba powrotu do Boga Nieznanego. Nie chodzi o to, że Boga nie można poznać, tylko, że Bóg jest kimś znacznie większym niż nasze poznanie. Jest bliski i jednocześnie daleki. Bliski jak nasza twarz, którą możemy oglądać tylko w lustrze. Dlatego widzimy Go jakby w zwierciadle. Kiedy to zrozumiemy, adwent stanie się czasem wejścia w siebie, rezygnacji z rozglądania się za Bogiem gdzieś daleko.

ON JEST! Ja mogę być, jeśli tylko znajdę sens w codzienności, w której przez pokolenia On był, jest i przychodzi.

Nowy rok akadmicki uważam za otwarty?

Znana formuła, ale czemu ona służy? Przecież sylwester i nowy rok już za nami, nawet jeśli niektórzy studenci słabo to pamiętają. Po co więc nowy rok w środku roku? Może po to, by sobie uświadomić, że dla niektórych uniwersytet jest ciągle jeszcze symbolem tego, co nie rozproszone, nie sprzedane do końca, swoiście święte.

Człowiek musi się z czymś utożsamiać. Utożsamia się z narodem i kulturą, w naturalny sposób identyfikuje się z rodziną. Czy jednak musi utożsamiać się z uczelnią, ze swoim kierunkiem studiów? To co w życiu robimy z pasją, robimy zazwyczaj dobrze. Z pasją człowiek utożsamia się najbardziej. Jeśli więc to co dzisiaj zaczynamy – na nowo czy po raz pierwszy – jest albo stanie się pasją, przyniesie dobre owoce, i co najważniejsze, dostarczy prawdziwej przyjemności z odkrywania wiedzy. A przecież o przyjemność też w życiu chodzi.

Studia pozwalają stać się KIMŚ. Nie chodzi o jakiś prymitywny sposób dojścia do założonego celu za wszelką cenę. Znałem kiedyś studenta, który potrafił upokorzyć się (żeby nie użyć mocnego słowa – upodlić), by wyżebrać pół stopnia. Kimś człowiek staje się przez odkrycie faktu, że jest zdolny do samodzielnego myślenia i decydowania. Bycie kimś, to próba odkrycia własnej ścieżki poznania prawdy, pamiętając, że poznana prawda zobowiązuje w życiu. Bycie studentem to jakby nowa jakość bytu. Spojrzenie na świat autonomicznie, słuchając innych, ale wyciągając własne wnioski.

Wspomniałem o utożsamieniu się z przedmiotem studiów. Chodzi jednak o coś więcej – o zażyłość. Tę zaś buduje się poprzez systematyczne obcowanie z pożądanym przedmiotem. Ciągle bawi mnie pytanie stawiane przez osoby nie mające pojęcia o pracy dydaktycznej i naukowej: ile masz godzin wykładów? Podobnie śmiesznie brzmi to w odniesieniu do studenta: ile czasu pochłania ci studiowanie? Studia pochłaniają nie czas, ale człowieka w czasie. Jeśli zaś nie pozwoli on pochłonąć się pasji wiedzy, straci tylko czas na udawanie studiowania.

Rok akademicki to jakby czas w czasie. Rok mierzony innymi świętami, innym sposobem życia. Czas trzeba jednak wypełnić sensownie nie tylko książkami, ale także osobami, wspólnotą. Do prawdy, do wiedzy nie dochodzi się w pojedynkę. Nauka jest dla indywidualności, ale nie dla indywidualistów. Indywidualizm zabija wspólnotę poszukiwań, odkrywa w człowieku najgorsze instynkty. To dlatego wojny podjazdowe na uniwersytetach przebijają nawet wojny religijne, gdyż angażują wielkie umysły do małych spraw. Wspólnota zaczyna się od użyczenia skryptu, wspólnego zrobienia kserokopii czy skanu. Wspólnie jest taniej, ale też jakoś bardziej po ludzku.

Najbardziej boleję jednak nad brakiem odpowiedzialności za dane słowo. W najbliższych dniach wielu studentów pierwszego roku złoży ślubowanie. Da słowo, że będzie układać swoje życie według pewnego etosu, wartości wyrażonych w pięknym języku. Tymczasem coraz częściej dane słowo staje się tylko administracyjną procedurą. A procedura ma skłonność do zmian. Może dlatego tak trudno znaleźć kogoś, kto jest kimś, zarówno na studiach jak i w życiu. Niedawno przeczytałem zdanie świeżo upieczonej doktorantki, „jak to nie chciała a się stała”. Żal mi się zrobiło, że tak niewiele zrozumiała, bo wielkość karła rodzi się na barkach olbrzyma.

Zanim więc uznamy nowy rok akademicki za otwarty, pomyślmy czy nie warto przynajmniej części tych moich pobożnych życzeń wcielić w życie.

Verified by ExactMetrics
Verified by MonsterInsights