Znana formuła, ale czemu ona służy? Przecież sylwester i nowy rok już za nami, nawet jeśli niektórzy studenci słabo to pamiętają. Po co więc nowy rok w środku roku? Może po to, by sobie uświadomić, że dla niektórych uniwersytet jest ciągle jeszcze symbolem tego, co nie rozproszone, nie sprzedane do końca, swoiście święte.
Człowiek musi się z czymś utożsamiać. Utożsamia się z narodem i kulturą, w naturalny sposób identyfikuje się z rodziną. Czy jednak musi utożsamiać się z uczelnią, ze swoim kierunkiem studiów? To co w życiu robimy z pasją, robimy zazwyczaj dobrze. Z pasją człowiek utożsamia się najbardziej. Jeśli więc to co dzisiaj zaczynamy – na nowo czy po raz pierwszy – jest albo stanie się pasją, przyniesie dobre owoce, i co najważniejsze, dostarczy prawdziwej przyjemności z odkrywania wiedzy. A przecież o przyjemność też w życiu chodzi.
Studia pozwalają stać się KIMŚ. Nie chodzi o jakiś prymitywny sposób dojścia do założonego celu za wszelką cenę. Znałem kiedyś studenta, który potrafił upokorzyć się (żeby nie użyć mocnego słowa – upodlić), by wyżebrać pół stopnia. Kimś człowiek staje się przez odkrycie faktu, że jest zdolny do samodzielnego myślenia i decydowania. Bycie kimś, to próba odkrycia własnej ścieżki poznania prawdy, pamiętając, że poznana prawda zobowiązuje w życiu. Bycie studentem to jakby nowa jakość bytu. Spojrzenie na świat autonomicznie, słuchając innych, ale wyciągając własne wnioski.
Wspomniałem o utożsamieniu się z przedmiotem studiów. Chodzi jednak o coś więcej – o zażyłość. Tę zaś buduje się poprzez systematyczne obcowanie z pożądanym przedmiotem. Ciągle bawi mnie pytanie stawiane przez osoby nie mające pojęcia o pracy dydaktycznej i naukowej: ile masz godzin wykładów? Podobnie śmiesznie brzmi to w odniesieniu do studenta: ile czasu pochłania ci studiowanie? Studia pochłaniają nie czas, ale człowieka w czasie. Jeśli zaś nie pozwoli on pochłonąć się pasji wiedzy, straci tylko czas na udawanie studiowania.
Rok akademicki to jakby czas w czasie. Rok mierzony innymi świętami, innym sposobem życia. Czas trzeba jednak wypełnić sensownie nie tylko książkami, ale także osobami, wspólnotą. Do prawdy, do wiedzy nie dochodzi się w pojedynkę. Nauka jest dla indywidualności, ale nie dla indywidualistów. Indywidualizm zabija wspólnotę poszukiwań, odkrywa w człowieku najgorsze instynkty. To dlatego wojny podjazdowe na uniwersytetach przebijają nawet wojny religijne, gdyż angażują wielkie umysły do małych spraw. Wspólnota zaczyna się od użyczenia skryptu, wspólnego zrobienia kserokopii czy skanu. Wspólnie jest taniej, ale też jakoś bardziej po ludzku.
Najbardziej boleję jednak nad brakiem odpowiedzialności za dane słowo. W najbliższych dniach wielu studentów pierwszego roku złoży ślubowanie. Da słowo, że będzie układać swoje życie według pewnego etosu, wartości wyrażonych w pięknym języku. Tymczasem coraz częściej dane słowo staje się tylko administracyjną procedurą. A procedura ma skłonność do zmian. Może dlatego tak trudno znaleźć kogoś, kto jest kimś, zarówno na studiach jak i w życiu. Niedawno przeczytałem zdanie świeżo upieczonej doktorantki, „jak to nie chciała a się stała”. Żal mi się zrobiło, że tak niewiele zrozumiała, bo wielkość karła rodzi się na barkach olbrzyma.
Zanim więc uznamy nowy rok akademicki za otwarty, pomyślmy czy nie warto przynajmniej części tych moich pobożnych życzeń wcielić w życie.
Miałem w tym tygodniu wspaniałe przeżycie. Najlepszą nagrodą dla nauczyciela jest uznanie studentów. Moja studentka, bardzo zacna Pani, napisała: gdyby nie Ty, te inicjatywy nie miałyby miejsca. Zaraziłeś nas pasją. Odpisałem m.in. ku chwale Bożej. To najwyższe wyróżnienie, jakie otrzymałem w życiu. Chodziło o warsztaty edukacji medialnej na Mazowszu. Bardzo za to dziękuję. I ks. Dziekanowi, który – jeszxze bardziej – jest powiedzmy to niezgrabnie a student-thankful man.
Dlatego buszuję po archiwum, tam są skarby.
Proszę Księdza, kiedy będzie następny felieton? Rok akademicki ja również uważam za otwarty a felietonu od Księdza „ani widu ani słychu”.
Dziękuję bardzo. Za co? Dobrze, że jesteś!
Spotkałem Człowieka! Gdzie? w Internecie 🙂
Może bym bez Ciebie dzisiaj zwariował? zostawiony sam sobie z problemem, który dorósł pełnoletności. Napisałem o tym list otwarty, teraz się nim dzielę, rozsyłam. Nie śmiem zaśmiecać Twojej strony moimi adresami 🙂
Znalazłem Ciebie w związku z moim listem (i problemem). Potrzebowałem łacińską wersję „tajemnicy nieprawości”, znalazłem w Twoim tekście o słabym rozumie.
Dlaczego tak od razu mówię po imieniu? Może dlatego, ze mój/nasz gminny problem wiąże się z anonimami, przeczącymi Temu, który ma imię i oblicze. Jeszcze bardziej dlatego, że jestem już dość stary, a wspólnotę wiary zawsze chciałem-widzialem-rozumiałem po imieniu. Ja bym tak nawet do papieży…
Tyle dobrego od razu spotkałem u Ciebie! Słaby rozum w kon-tekście kultury XX/XXI wieku i Soboru Watykańskiego II, to, że MIC-Marianin, ze wspomnieniem pierwszych spotkań ekumenicznych w Kodniu Andrzeja Madeja OMI i ojca Gajka, z kochanym Bonieckim, któremu dożywotnio jestem wdzięczny za pracę w Osservatore Romano, które w tamtych czasach było moim co-miesięcznym chlebem powszednim, w nich się uczyłem języka Jana Pawła II, spis lektur, w których sprawdzałem, na której pozycji jest mój Tomasz Mann, moja ATK/UKSW, w której zdarzyła mi się przygoda ze studiowaniem filozofii przyrody, jeszcze za ks. prof. K.Kłósaka, który zmarł, więc nie napisałem u niego pracy „Istota człowieka u Romana Ingardena”, ale u ks. prof. B.Hałaczka o antropologicznych aspektach rew-nauk-techn… itd”, język francuski, kochany zapomniany.
Czy Ktoś kto tak pisze o studiowaniu pogniewa się na mnie za brak nomenklatury (tytułomanii nigdy nie znosiłem w Kościele)? Może się pogniewa, ale i tak Mu jestem wdzięczny w wielkiej dzisiaj samotności i oszołomieniu po fakcie Listu otwartego „O deprawacji publicznej”.
Od ręki przesyłam Twoje myśli serdeczne o studiowaniu synowi najstarszemu do Glasgow, gdzie los go rzucił, ale i młodszemu stypendyście FDNT i jego siostrze stypendystce i wszystkim swoim dzieciom (o nich też myślałem pisząc swój szalony list – wyznanie? świadectwo?) o Prawdzie mego życia publicznego (nie da się oddzielić od prywatnego-osobowego).
„Dobrze że jesteś” cytuję pierwszy tomik Andrzeja Madeja.
„Człowiek musi się z czymś utożsamiać. Utożsamia się z narodem i kulturą” – cytuję Ciebie. I to „wielkość karła rodzi się na barkach olbrzyma” (google mówi, że św. Bernard z Chartres?) – pasuje mi dzisiaj jak ulał.
Proszę o wybaczenie, trochę sobie – po ludzku – pogadałem. Gorąco pozdrawiam <3 i 🙂
Gdym to kończył studia, patrzył ja na pierwszorocznych z politowaniem (z jakim na mnie patrzyli ówcześni magistranci, gdym to trafił tu, a nie w inne krzaki) – na miłość bosą, kto u licha do tego ciemnego lasu trafia-myślał ja.
Tak jednak po czasie jakimś myślę, że zawsze to jednak coś w człowieku zostanie dobrego po latach, że tak powiem – przemyśleń życiowych i wyborach trudnych do dźwigania, dla – z natury cherlawego charakteru.
Nie żałuję i stawiam się „bykom”, że ja z uniwerku o zabarwieniu jednak katolickim pochodzę. A co!
Nie wiem, czy odnalazlam siebie, czy juz wiem KIM jestem. Wiem co czuje – jestem szczesliwa, ze moge realizowac swoje pasje w zyciu, pasje ktore zmieniaja mnie codziennie. Jestem tez dumna posiadaczka legitymacji studenckiej kierunku, ktory pomaga mi w poszukiwaniu siebie. Zly wybor kierunku studiow to czesty powod takiej, a nie innej postawy studentow. Nic ponad to, co ,,obowiazkowe¨, nic ponad to, co MUSZA zrobic, zeby zaliczyc rok. Czlowiek szczesliwy pracuje nad soba, chce sie doskonalic, z czasem nie tylko w swojej dziedzinie. Kto sadzi, ten pozniej zbiera.
Przyznam, że coś we mnie drgnęło w czasie czytania tego tekstu. Po oficjalnym zakończeniu naszych studiów kilka (a może jednak wiele) razy zastanawiałam się „na co mi to było?”. Przecież w życiu zajmuję się czymś innym: praca, firma, dom – gdzie i jak to się ma do teologii kultury, czy zmarnowałam 5 lat? Przy takich rozmyślaniach za każdym razem dochodziłam jednak do wniosku, że za nic bym tego czasu nie zamieniła. I nie tylko z błahego powodu „bo było fajnie, bo byli ludzie” (to jest wszędzie), ale z powodu tego „stawiania się KIMŚ” o którym Ksiądz napisał. Studia były najlepszym czasem zadawania pytań, podważania wniosków i wyciągania ich na nowo. Pewne spojrzenie na rzeczywistość, pewne sposoby poszukiwania prawdy (a nawet Prawdy) już są we mnie. I choćbym w życiu zajmowała się zawodowo najróżniejszymi rzeczami, jakieś ciągoty teologiczne pozostaną – to już chyba element mojej tożsamości…
Co do kwestii wspólnototwórczej. Czas się przyznać 🙂 Doskonale pamiętam jak na egzaminie na 1 roku przy okazji wpisu z antropologii kultury dostałam u pewnego Księdza dr-a ostrzeżenie „pani to za rok u mnie nie zda…”. Niesamowicie wspólnototwórcza (i motywująca) była nauka do egzaminu na następny rok – do tego stopnia, że z moją towarzyszką nocnych dyskusji „skończyłyśmy” pisząc pod okiem owego Księdza d-ra swoje prace magisterskie. Myślę, że wspomnienia tego okresu będą zawsze pojawiać się w rozmowach z ludźmi z którymi stworzyło się tą formę wspólnoty. 🙂