Jest taka scena w Biblii, która opisuje jakże „ludzką” sytuację, gdzie dwóch starców oskarża kobietę Zuzannę, co w konsekwencji prowokuje skazanie jej na śmierć. Skazują ją fałszywie, to znaczy, nie za to, co zrobiła. Skazują ją za własne nie zrealizowane pragnienia.
Jak często nasze pragnienia skazują nas na duchową śmierć. Ale przecież któż z nas chce umrzeć? Więc skazujemy na śmierć innych. Skazujemy nękając, pozbawiając dobrego imienia, a faktycznie uciekając od własnego grzechu.
Ale może znaleźć się ktoś czysty, jak młodzieniec Daniel, który inaczej, to znaczy – sprawiedliwie, przeprowadzi sąd. Czy jestem gotów skazać siebie na śmierć, kiedy tak łatwo potrafię skazać innych? Co faktycznie czyni mnie ofiarą? Grzech innych czy własny? A jeśli własny, to dlaczego zaczynam od oskarżania… innych?
I jeszcze jeden obraz biblijny – kobieta pochwycona na cudzołóstwie. Znowu przyprowadzona przez grzesznych. I tylko Jezus przerywa proces prostym pytaniem: Kto jest bez grzechu? I zawstydzenie i odejście… Ono nie byłoby potrzebne, gdyby człowiek pomyślał o przeszłości: „Kto z was jest bez grzechu…”. I gdyby pomyślał o przyszłości: „odpuść nam… jako i my…”. Problem tylko w tym, że myślimy o naszej teraźniejszości, w której ludzie jawią się źli… jak my, jak nasz egoizm i jak nasz grzech, w którym pośród aktorów grzechu zabrakło nas.
„Nie oskarżaj” nie jest nowym przykazaniem. Jest tylko pokorną modlitwą o wzrok pozwalający dostrzec własne błędy.