Ułatwienia dostępu

Łaska jest dla żywych

Łaska jest dla żywych, a przecież modlimy się o łaskę życia wiecznego dla naszych zmarłych. Jednak w sensie ścisłym łaska jest dana w czasie. W niebie nie żyje się łaską. I jak by to dziwnie nie brzmiało, w niebie żyje się owocami łaski, czyli chwałą. Łaską żyje się w czasie, a czas łaski to czas ludzkich wyborów, czas nawrócenia, decyzji. Z kolei śmierć jest utrwaleniem naszych wyborów i naszego życia. Można więc postawić pytanie, co daje zmarłym nasza modlitwa i o co tak naprawdę w tej modlitwie prosimy? Jan Paweł II pisał, że modlitwa za zmarłych jest wyrazem tej miłości, która za życia łączyła nas ze zmarłymi. Jest wyrazem miłości, a miłość nie ustaje i dlatego nasza modlitwa ma sens, ponieważ nie jest wymuszaniem na Bogu decyzji co do naszych zmarłych, ale potwierdzeniem naszej miłości do nich. A miłość jedyna potrafi przejść przez granicę śmierci.

Związek świętości i śmierci. Potrzebujemy gwarancji życia, żeby śmierć nas nie przytłoczyła. Potrzebujemy gwarancji śmierci, byśmy mogli życie traktować poważnie. Jak rozumieć związek świętości i śmierci. Podstawowe powołanie człowieka jest powołaniem do świętości. Tylko źle rozumiane sprawia, że traktujemy życie jako przeznaczenie ku śmierci, a krótko przed śmiercią mamy przebłysk potrzeby świętości. Tymczasem to właśnie w życiu mamy myśleć o świętości – nie o śmierci.

Życie w łasce potwierdza naszą miłość do bliskich. Kto nie kocha nie wierzy, a kto nie wierzy już stracił nadzieję. Kiedy modlimy się o zbawienie dla zmarłych, sami musimy być w łasce. Kiedy zaś nie wychowamy kolejnych pokoleń do życia w łasce, nauczymy ich tylko noszenia zniczy i kwiatów na cmentarz. Kto jednak pomodli się za nas? Kto wyprosi nam łaskę życia wiecznego, skoro o łaskę można prosić tylko będąc w łasce? Czasem rozmawia się z kimś, kto deklaruje się jako niewierzący. I nagle staje nad grobem i modli się. Nie znamy serca człowieka, ale na podstawie wcześniejszej deklaracji można by zapytać w kontekście modlitwy nad grobem: do kogo?

Kto żyje i wierzy we Mnie ma życie. Znamy to zdanie z Ewangelii. Nie chodzi jednak o wyznawców – nie wystarczy część zdania: Kto wierzy we mnie. Kto żyje i wierzy. Życie wieczne nie jest nagrodą za wyznanie, ale za życie. Kto żyje Bogiem na ziemi i wierzy w sens takiego życia ma życie wieczne. Czasem pocieszamy tym zmarłych, ale czy umiemy pocieszyć siebie?

Uroczystość Wszystkich Świętych. Ta uroczystość nie jest pytaniem o śmierć, ale o przyszłość. Nie jest też ona uroczystością zadumy nad śmiercią, ponieważ zaduma nad śmiercią bez wiary prowadzi do absurdu. To jest uroczystość wiary w życie, i co najwyżej, zadumy nad irracjonalnością człowieka.

Narodzenie na nowo

Narodzenie na nowo i to przez śmierć nie jest proste do pojęcia, a jeszcze trudniejsze do przyjęcia. Rozumiemy po ludzku, dlaczego kobieta ma prawo do porodu ze znieczuleniem. Nie wyobrażamy sobie, by przy narodzinach, ktoś rozważał śmierć dziecka. Narodzinami trzeba się cieszyć i kojarzyć je nie tyle z bólem, co ze szczęściem. A jednak życie i śmierć to dwa bieguny naszego szczęścia. I jeśli człowiek nie narodzi się na nowo, nie będzie mógł cieszyć się życiem. Chrzest zanurzający w śmierć. Bez tego zanurzenia, nie ma wynurzenia ku prawdziwemu życiu. Bez prawdziwie przyjętego chrztu, a więc zanurzenia w śmierć, wszystko inne nie byłoby ważne. Dlatego wszystko co dzieje się w chrześcijaństwie jest powrotem do chrztu jako narodzenia w śmierci. Nawrócenie nie jest powrotem do jakiegoś okresu w życiu, w którym człowiek był trochę lepszy. Nawrócenie to powrót do chrztu zanurzającego w śmierć. I ile razy w życiu człowiek zgrzeszy, tyle razy musi zanurzyć się w śmierć, by wyjść z niej ku życiu.

To jest właśnie obiektywizm wiary. Czasem mówimy, jak to byłoby dobrze, gdyby księża rozumieli ludzi – i konsekwentnie – ludzie księży. A przecież nie o to chodzi. Chodzi raczej o to, żeby i księża, i ludzie byli wierzący, to znaczy, żeby umieli powrócić do tajemnicy śmierci Chrystusa za grzechy, śmierci, z której rodzi się życie. Czasem bliskość z księdzem ma dać poczucie, że wszystko jest w porządku. Jednak nie o relację z księdzem i nie o rozumienie przez księdza chodzi w wierze. Chodzi o zrozumienie Boga i bycie zrozumianym przez Boga. Zabieganie o relacje z księdzem nie wystarczy. Jedną z grup zabiegających o dobre relacje z księżmi jest mafia sycylijska. I nic to nie znaczy.

Chrzest daje nowe życie, a ochrzczeni często proszą Boga o kontynuację starego. Matka mówi do dziecka, że spodziewa się, iż zawsze będzie ono z nią. Modlimy się o zdrowie tego co stare, o pomyślność w tym co stare. A czy mamy takie momenty w życiu, w których modlimy się naprawdę po chrześcijańsku?

Kiedyś ktoś trafnie powiedział, że złodzieje dzielą się na dwie grupy: złodziei zwyczajnych i złodziei z wyrzutami. I dodał, a przecież chodzi o to, by złodziej przestał kraść. Co daje modlitwa złodzieja o zdrowie i pomyślność? Może więc trzeba sobie uświadomić, że w chrześcijaństwie nie chodzi o to, by wzbudzić wyrzuty, ale o to, by zacząć prawdziwie żyć. Zanurzyć się w chrzest odradzający, przejść ze śmierci (modlitwy o pomyślność starego) do życia (przyjęcia niepewności nowego).

Pokonać lęk

(felieton religijny)

Jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest nasza wiara. Ale jeśli my nie chcemy zmartwychwstać, daremne byłoby Jego zmartwychwstanie. Człowiek powtarza często, że pragnie i szuka dobra. Problem polega na tym, że nie zawsze odpowiadamy na pytanie: dobra dla kogo? Jeśli drogi Boga i człowieka tak często się rozchodzą, czy jesteśmy w stanie znaleźć dobro, które połączyłoby pragnienie Boga i człowieka?

Dobrym przykładem tej ludzko-boskiej rozbieżności dóbr jest Marta. Kiedy w domu w Betanii podejmuje Jezusa, chce dla Niego dobra, ale nie chce dobra od Niego. Kolacja zamiast Ostatniej Wieczerzy. Takie to częste w życiu. I kiedy staje w obliczu śmierci brata, znowu chce dobra – „Panie już cuchnie”. Chce dobra dla tych, którzy zostali. Chce ich oswoić ze śmiercią, nie chce nieuzasadnionej nadziei. Chce siły do pogodzenia się z tym, co się stało.

Zbyt często potrzebujemy Boga do „pogodzenia się” z życiem. Chcemy od Niego tylko tyle, ile jesteśmy w stanie wykrzesać z naszej (nie)wiary. Co najwyżej jesteśmy jeszcze gotowi, by coś Bogu wyrzucić z Jego zaniedbań w stosunku do nas: „Gdybyś tu był, On by nie umarł”.

Za dużo jednak w nas lęku, by nie godzić się z zastanym, by się zbuntować i prosić o niemożliwe. Chrześcijaństwo nie chce odrywać człowieka od życia. Rozumie, że boimy się śmierci – tej ostatecznej i tej codziennej. Śmierci, która jest paschą do nowego. Ilu jednak rzeczy nowych byśmy nie zyskali, gdybyśmy nie umarli dla starych?

Łazarz świadczy o potrzebie podwójnej śmierci. Jednej, która niewątpliwie go spotkała na końcu życia – ostatecznej i nieodwołalnej. I drugiej, która stała się pierwszą – umrzeć, by dać się wskrzesić w małym, by kiedyś umrzeć i dać się wskrzesić w najważniejszym.

Pozostaje pokonać lęk, często mylony z tanią pobożnością, która zbyt łatwo godzi się na wszystko.