Wszystko co człowiek robi w życiu musi mieć cel. Nawet na coniedzielną liturgię nie można przychodzić z przyzwyczajenia. Cele właściwie są dwa: oddać chwałę Bogu i uczyć się szczerze miłować wszystkich ludzi. Można jednak postawić pytanie: Czy człowiek (świat) nie ma dzisiaj pilniejszych spraw od oddawania chwały Bogu? Czy nie jest to zajęcie dla ludzi bez prawdziwego celu w życiu?
Kiedy umierał św. Augustyn, Rzym chylił się ku upadkowi za sprawą Wizygotów i Hunów. Augustynowi, który cieszył się autorytetem, postawiono trudne pytanie: Czy Rzym upadnie? Odpowiedział wtedy, że przetrwa ten Rzym, który będzie chwalił Boga. Kiedy dzisiaj patrzymy na Rzym, ma on niewiele ze swoich dawnych wpływów. Nie jest centrum życia politycznego, nie jest też miastem o największym znaczeniu politycznym. Wszyscy jednak znają to miasto, bo jest sercem nauki z mocą. Tę naukę cytują zarówno jej wyznawcy, jak również przeciwnicy. Polityczny Rzym upadł. Rzym kojarzony z chwałą Boga przetrwał.
A jaką naukę głosi Kościół, jaką usłyszę w czasie dzisiejszych homilii? Naukę niekończących się dysput, wyliczania swoich zalet i wad innych ludzi, załatwiania w świętym miejscu nieświętych spraw…?
I nagle w takim miejscu może stanąć człowiek opętany. Nie chodzi o spór na temat egzorcyzmów. Chodzi o spotkanie dwóch rzeczywistości: dobra i zła. I na obecność dobra, zło zaczyna krzyczeć, czyli rozpoznawać jego obecność. Tego nie zauważyła pogrążona w letargu synagoga. Tego nie rozpoznaje czasem taki czy inny kościół. Dobro zostało zauważone tylko przez zło. Siła nowej nauki została rozpoznana przez moc starego kłamstwa. Dzisiaj obojętni też nie krzyczą, a jednocześnie nie są oni prawdziwymi świadkami nowej nauki z mocą. Nie są świadkami, bo jej nie rozpoznają. Trzeba być zimnym albo gorącym. Nie wystarczy być sprawnym intelektualnie czy kochającym emocjonalnie. Trzeba żyć w dobru lub w złu, by doświadczyć siły nowej nauki z mocą. Nie można żyć pomiędzy życiem a śmiercią. Nie można „agonizować” całe życie. Inaczej i świat i Bóg wypluje nas ze swoich ust.
Wiele lat temu usłyszałem dość prowokującą definicję grzechu: Grzech to coś, co wymyślił Kościół, żeby miał się czym zajmować. Nie odrzucam z góry wszelkich definicji, jeśli chociaż przez chwilę nie pomyślę nad ich sensem. Bo nawet jeśli przyjmiemy, że nie ma grzechu, to w świecie jest zauważalne poczucie winy. A siłę winy może czuć tylko ofiara albo winowajca. Wolimy jednak być w roli ofiar, a ofiarę się usprawiedliwia. Usprawiedliwienie przypomina zaś leczenie choroby, której nabyło się od innych. Kto jest więc potrzebny w procesie usprawiedliwiania siebie? Oczywiście inni. Winne jest społeczeństwo, drugi człowiek. A ja jestem usprawiedliwiony i mogę szczerze nienawidzić winowajców. Problem polega tylko na tym, że i ofiara może być w oczach innych winowajcą. I w taki sposób wchodzimy w niekończącą się wojnę niewinnych z niewinnymi, usprawiedliwionych z usprawiedliwionymi, bezgrzesznych z bezgrzesznymi. Wszelako zło istnieje!
Po co więc wracamy do Kościoła? Po nową naukę z mocą. A moc płynie tylko z oddania chwały Bogu, bo to jedyny sposób, żeby uczestniczyć w mocy Boga. Św. Tomasz z Akwinu, idąc za ideałem dominikańskim, był zwolennikiem głoszenia tylko rzeczy przemodlonych, bo tylko one mają moc. I tę moc czuje zarówno święty, jak i opętany.
Ta nauka musi przeszkadzać. Inaczej jest wyłącznie narzędziem dysput teologicznych, które nie dotykają rzeczywistości. A takiej nauki nikt nie potrzebuje.