W polityce znany jest odpowiednik „sezonu ogórkowego” występującego w kulturze, mediach i wielu innych płaszczynach, kiedy to wraca się do tematów dyżurnych typu aborcja, antykoncepcja, eutanazja. Jednym z takich tematów dyżurnych jest kara śmierci. Oczywiście ma on swoją specyfikę. Jest nie tyle tematem zrodzonym z braku tematów, co raczej tematem zrodzonym na bezsilności wobec pewnych zjawisk, np. przestępczości.
Rodzi się jednak pytanie: Czy kara śmierci jako remedium na bezsilność jest rzeczywiście rozwiązaniem. My, Polacy lubimy doraźne rozwiązania. One nie zmuszają do tego, by dużo czytać, myśleć. Wyśmiewamy tych, którzy piszą tomy rozpraw, finansują lata debat i nie dochodzą do żadnych efektów. My natomiast to, na co inni poświęcają całe lata rozwiązujemy w kilka chwil. Czy jednak rozwiązujemy?
Nie mam zamiaru przywoływać znanych argumentów Kościoła przeciwko karze śmierci. Zaproponuję tylko jeden z możliwych sposobów podejścia do problemu. Kiedy bowiem opowiadamy się za karą śmierci, opowiadamy się za jakąś formą bezpieczeństwa i dobrobytu: dobra-dla-bytu. Wszystko zatem jest dopuszczalne, co wiąże się z bytem, żywym bytem. Kara śmierci z założenia nie spełnia tego warunku. Idąc tą drogą, można bowiem dojść do absurdu, np. stworzenia pojęć: agresora bezpośredniego (przestępcy, mordercy) oraz agresora pośredniego (dziecka poczętego). Odpowiemy od razu, że dziecko jest wyborem, decyzją dorosłych. Stawiam jednak pytanie: A przestępca nie jest naszym wyborem? Czy rzeczywiście to nie społeczeństwo hoduje przestępców dozwalając na korupcję, brak skuteczności działań prokuratury, pionów śledczych, akceptując skrajne formy niekompetencji, biedę, zabawę we wprowadzanie demokracji w Iraku, i wiele innych. Czy bycie „za” karą śmierci oznacza chęć lepszego życia, czy otumanienie sumienia? Bo Polak przecież lubi „skuteczność”…