Być pierwszym, czyli potrzebnym

Pierwsze czytanie przygotowane na dzisiejszą niedzielę bardzo przypomina postawę świata wobec ludzi wierzących. Zróbmy zasadzkę na sprawiedliwego. Może dlatego, że jest niewygodny, że jest wyrzutem sumienia, że bez niego życie byłoby spokojne. A może jednak dlatego, że jest potrzebny człowiekowi. Że wierzący – czasem inny i jakby obcy – jest znakiem przeczuwanej tajemnicy, owego czegoś więcej. I właśnie dlatego chce się go dotknąć, aby sprawdzić, czy przeczucie nie myli, czy naprawdę jest wiarygodny, czy świadczy o tym, czego człowiek naprawdę szuka.

W tym kontekście pada pytanie o to kto jest największy. Pierwsza odpowiedź zakłada przyjęcie kryteriów świata. Mamy rankingi popularności, listy ludzi najbogatszych, najbardziej wpływowych. Ale znowu, ostatecznie największy jest ten, kto jest potrzebny. Prześledźmy te listy: do czego potrzebuję człowieka popularnego, po co mi wiedzieć, kto jest najbogatszy, jakie przełożenie na moje życie ma człowiek najbardziej wpływowy? Po namyśle, pierwszym i największym dla mnie jest ten, kto jest mi najbardziej potrzebny.

Kogo więc potrzebuje świat? Świadka tajemnicy i świadka modlitwy. To nieprawda, że ludzie nie szukają duchowości, medytacji, czegoś więcej niż materialna strona świata. Tylko szukając pod szyldami szkół duchowości i szkół modlitwy często nie znajdują ani duchowości ani  modlitwy, tylko czysty interes opakowany w wielkie hasła. Jak często nazwisko znanego księdza jest jak nazwisko guru czy przywódcy. Jak bardzo skupia na sobie i jak bardzo niszczy, kiedy okazuje się, kim był naprawdę. Tymczasem prawdziwy świadek tajemnicy nie przysłania jej, prawdziwy świadek modlitwy nie skupia na rozmowie z sobą, tylko prowadzi do rozmowy tej najważniejszej, z Bogiem.

Kto chce być pierwszym niech będzie sługą. Oczywiście nie sługą wielkich tego świata, ani też sługą w zhierarchizowanej instytucji. Niech będzie sługą, to znaczy potrzebnym, by szukający człowiek mógł dzięki niemu odkryć Boga, modlitwę i samego siebie. Takich osób się poszukuje, takie osoby nie potrzebują reklamy. Ludzie wiedzą, czego potrzebują i wiedzą, kiedy znajdują. Wszystkie inne niepotrzebne wielkości bez reklamy nie przeżyją. A nawet jeśli przeżyją i tak nie prowadzą do życia, ucząc zawierzenia tylko sobie. Fałszywy świadek tajemnicy potrafi zniechęcić człowieka do szukania tajemnicy i głębi modlitwy na długie lata. Bądźmy więc potrzebni, ale nie jak narkotyk, który uzależnia (opium dla ludu), ale jako świadkowie wolności, którzy nie zawłaszczają i nie próbują panować nad tym, co jest istotą duchowych poszukiwań człowieka.

Dlaczego ludzie nie wierzą?

Dlaczego się nie modlą, dlaczego…? Czy naprawdę nie wiemy dlaczego? Bo nie biorą z nas przykładu, bo nie żyją jak my. Bo nie chcą swoich rodzin budować na wzór naszych. Bo swoje interesy załatwiają inaczej niż my. Bo dzieci wychowują nie ucząc się od nas. Bo małżeństwa się rozpadają, gdyż nie chcą podpatrywać naszej miłości. Gdyby dłużej snuć taką opowieść można by w nią uwierzyć i naprawdę myśleć, że to jest powód dlaczego ludzie nie wierzą. W pewnym momencie przychodzi jednak opamiętanie i zaczynamy myśleć i mówić już bardziej odpowiedzialnie.

Dlaczego więc ludzie nie wierzą? Bo skończył się zapas ziarna bezmyślnie sianego, a dotychczas siane nie przyniosło spodziewanego plonu. Stało się tak, bo sialiśmy w niedzielę, a w niedzielę się odpoczywa. Ziarno miało szansę wzrastać i przynosić plon cały tydzień, a my cały wysiłek sprowadziliśmy do niedzieli. Siane w niedzielę w poniedziałek było niszczone suszą miłości w naszych codziennych relacjach, we wtorek wydziobywały je ptaki bezwiednie przyjmowanych newsów, w środę trafiało na drogę nowoczesności, w kolejne dni padało na skałę. W niedzielę przychodziło się brać nowe ziarno, by w poniedziałek było niszczone suszą miłości…

Wiary trzeba się od kogoś nauczyć. Podobnie jak nie da się nauczyć zawodu tylko z samego opowiadania o nim. Ktoś musi tym zawodem żyć, spełniać to, co jest istotą zawodu i przez przykład uczyć zawodu innych. Nie można odtworzyć rodziny, jeśli nie miało się okazji w niej żyć. Nie można zachwycić się pięknej jedności małżeńskiej, jeśli trzeba było się jej uczyć z nadmiaru relacji. Dlaczego więc ludzie nie wierzą? Bo nie uznają nas za wiarygodnych, bo uczą się wiary przez nasze uczynki, bo nasz brak jedności pomiędzy słowem a czynem pociąga mniej niż dobrze skrojona ideologia świata. Ona przynajmniej jest jednością słów i uczynków. Angażuje niesamowite siły, by w praktyce człowiek robił to co się głosi. I nawet jeśli czasem jest to szatańska jedność, to ona pociąga, bo są i słowa i czyny. Jeśli więc wiara pozostanie bez uczynków, to nawet najpiękniejsze deklaracje nie będą miały siły przyciągania.

Zapytajmy więc jak wierzymy? Jedni uważają Chrystusa za proroka. Dawne, piękne czasy, ale bez wpływu na życie. Inni za Jana Chrzciciela. Sierść wielbłądzia i szarańcza pociąga jak pociąga każde dziwactwo w wierze na początku. I najtrudniejsze – Mesjasz musi cierpieć, bo to jest cena za jedność tego co się głosi i jak się żyje. My zaś przyjęliśmy koncepcję „wiary uzgodnionej ze światem”. Chrystus drogą, ale do pewnego momentu. Wspólny punkt wyjścia i dojścia. Pozostaje tylko pytanie, czy istnieje inna droga – poza Chrystusem – by dojść tam, gdzie On doszedł. Obecny kryzys wiary nie potwierdza, że człowiek nie potrzebuje duchowości. Przeciwnie, on jej szuka bardziej niż kiedyś. Problem polega tylko na tym, że niektórzy chrześcijanie zaczęli wierzyć w to, że cel wiary można osiągnąć nie tylko idąc drogą Ewangelii, ale krocząc drogą „wiary uzgodnionej ze światem”. I w tym miejscu możemy stwierdzić z całą pewnością, że eksperyment się nie udał.

Wiara czyni cuda czy cuda czynią wiarę?

Gdyby odpowiedzieć na pytanie, które sformułowanie słyszałem częściej, to oczywiście „wiara czyni cuda”. Natomiast gdyby zapytać o pragnienie doświadczenia cudu, wtedy odpowiedź powinna być odwrotna „cuda czynią wiarę”. I niektórzy po to jeżdżą do różnych sanktuariów, by doświadczyć cudu, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że cud bez wiary nie sprawia niczego. Tak więc wiara czyni cuda.

Pozostańmy jednak na chwilę na poziomie cudu. Jaką formą cudu Bóg powinien przemawiać? Uzdrawiać fizycznie czy duchowo, przychodzić do człowieka w bezkrwawej ofierze Eucharystii czy we fragmencie ciała mającego ludzkie cechy w Sokółce? Czego tak naprawdę szukam, kiedy szukam cudu?

Podstawowy cud, jaki wpisany jest w życie każdego człowieka wierzącego, to cud Eucharystii. Ma on dwa cele: zbudować jedność i odkryć sens. Gdyby Eucharystię sprowadzić do spotkania opartego na empatii i uczuciach, to tak, jakby służbę zdrowia sprowadzić do nauczenia akceptacji choroby. Czy człowiek naprawdę zrezygnował już z szukania zdrowia i najbardziej pociąga go sztuka akceptacji choroby? Św. Cyryl powiedział kiedyś ważne zdanie na temat pokuty: „Pokuta musi być przeciwieństwem choroby”. Kiedy człowiek przychodzi do spowiedzi liczy się z pokutą, którą sprowadza się najczęściej do odmówienia jakiejś modlitwy. Czasem tylko celowo nie daje się żadnej modlitwy i wtedy pada pytanie: A pokuta? I słyszy się odpowiedź: Pokutę się czyni nie odmawia. Można by jeszcze dopowiedzieć, że sednem czynionej pokuty jest zadośćuczynienie. Czasem człowiek nie potrafi przebaczyć, podać ręki. Mówi wtedy, że pokuta jest niemożliwa. A przecież to nie podanie ręki jest pokutą, lecz skutkiem pokuty czyli duchowego przepracowania problemu.

Gdyby więc podsumować, dlaczego większy sens ma stwierdzenie, że wiara czyni cuda, to argument byłby następujący: tylko wiara buduje komunię, tylko wiara potrafi pomóc odkryć sens i tylko wiara rodzi w człowieku potrzebę zadośćuczynienia, czyli dokończenia pokuty. Bo przecież są ludzie, którzy mają oczy, ale nie widzą, mają uszy, ale nie słyszą? To czego spodziewaliby się po cudzie?