O co bym prosił, mogąc prosić tylko raz?

To pytanie daje do myślenia każdemu, kto uchwyci jego ukryty sens. Chyba nikt z nas nie stanął przed taką próbą, by móc prosić tylko raz i jednocześnie bez wahania wiedzieć o co prosić. Nabierzmy więc odwagi, by przejść taką właśnie drogę. Spróbujmy w myślach poprosić o coś, co musiałoby nam wystarczyć, gdybyśmy mieli tylko jedną szansę. Ile ważnych spraw przychodzi nam do głowy: zdrowie własne czy kogoś bliskiego, utrzymanie pracy w perspektywie jeszcze kilkudziesięciu lat kredytu do spłaty, poprawa relacji w małżeństwie, siła do zmiany tego, co boimy się zmienić. Ryzyko takiej prośby polega na tym, że prosimy o dobra, a przecież na szali dóbr nie ma jednego, które by wskazywało jednoznacznie, że jest najważniejsze. Może więc sztuka proszenia nie polega na tym, by prosić o dobra, ale o dobro?

Cóż to jest dobro? Gdyby Piłat mógł postawić kolejne pytanie, może po pytaniu o prawdę tak właśnie sformułowałby kolejne. Tradycyjnie zapraszam do pójścia drogą biblijną. W Piśmie Świętym (wersja Mateuszowa) podchodzi pewien człowiek do Jezusa zadając Mu pytanie: Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne? Można to pytanie postawić inaczej: Jakie dobra mam gromadzić, jak żyć w odniesieniu do dóbr, aby otrzymać życie wieczne? Można by przewidzieć inny tok odpowiedzi: Skoro pytasz, co masz czynić, a jednocześnie Nauczyciela nazywasz dobrym, idź za Nim i będziesz zawsze wiedział, gdzie jest dobro. Jest tylko jeden warunek: żeby być zawsze w zasięgu takiego dobra, musisz resztę opuścić, to znaczy być wolnym, by móc podążać za Nim. Większość z nas, podobnie jak ów człowiek, odeszłaby zasmucona. Przecież pytamy o dobra najlepsze wśród dóbr, nie zaś o dobro, któremu należy poświęcić wszystko.

Tak właśnie żywe i skuteczne jest Słowo Boże. Odkrywa przed nami całą prawdę naszych intencji. Jest jak miecz obosieczny, czy mówiąc bardziej językiem medycznym – jak skalpel. Ostry i przerażający. Chociaż może być użyty w dwóch różnych sytuacjach – raz w odniesieniu do żywych, by ratować życie, innym razem, by zrobić sekcję zwłok. Raz niesie nadzieję, innym razem już tylko stwierdza i osądza. Może właśnie dlatego boimy się ostrości Słowa Bożego, bo podświadomie widzimy, jak bardzo jesteśmy martwi. Dlatego psalm na XXVIII niedzielę zwykłą zachęca: „Naucz nas liczyć dni nasze”, to znaczy – spraw, aby się liczyły, abyśmy umieli tak żyć, by każdy dzień wpisywał się w to najważniejsze dobro.

Pewien człowiek nie umiał opuścić wszystkiego i pójść za dobrem. Ale również uczniowie Jezusa nie umieli. Piotr pyta, ile otrzyma za to, że opuści. Nie rozumie, że już otrzymał, bo jest przy Nauczycielu, który jest dobry. On opuścił jedne dobra, ale nie do końca chciał pójść za jedynym. Chciał rekompensaty.

Może więc przed nami czas uczenia się, jak mądrze prosić. Bo co z tego, że otrzymamy odpowiedź, że opuścimy wszystko, a nie będziemy chcieli pójść za Nim. Wtedy lepiej nie udawać i pozostać na tym jeszcze ciągle wstępnym etapie, by dojrzeć do prośby i do odpowiedzi. Inaczej nie będziemy mieli ani dóbr, ani Jego.

Chwila refleksji nad życiem – jeśli chcesz!

Chrześcijaństwo w swoim przepowiadaniu powinno mieć zawsze na względzie to, od czego rozpoczynał swoje nauczanie Jezus: Jeśli chcesz… W przeciwnym razie opowiadamy o drodze, na którą ktoś nie ma najmniejszej ochoty. Oczywiście czym innym jest prawo do wspomnienia o istnieniu takiej drogi, czym innym zaś próba zmuszenia człowieka siłą do kroczenia tą drogą. Prawo mówienia o niej mamy. Pozostaje więc – jeśli chcesz. W najprostszym schemacie tej drogi są dwa istotne elementy: człowiek wyszedł od Boga i do Boga wróci. Czas pomiędzy nazywamy drogą i nie jest dobrze, by na tej drodze człowiek był sam.

Oczywiście mamy lekarstwo na samotność w drodze. Żeby nie zapomnieć Boga od którego się wyszło, a który jest Miłością, przypomina o nim miłość. Ma ona różne odcienie. Ciekawą charakterystykę przedstawił Clive Staples Lewis w swojej książce „Cztery miłości”. Pierwsza to storge – przywiązanie do bliskich, wspólnota życia i doświadczenia, tu można wpisać również miłość do zwierząt. To taka szeroko pojęta miłość bliskich, np. w rodzinie. Druga to philia. Charakteryzuje się wspólnotą zainteresowań i wartości, pasji i celów. Najbliżej jej do tego, co rozumiemy przez przyjaźń. Trzeci rodzaj miłości to eros. Miłość fizyczna i emocjonalna, której towarzyszy pragnienie i pożądanie. Pożądanie samo w sobie nie jest czymś złym. Biblia mówi o zgubnym pożądaniu żony bliźniego swego, ponieważ jest to próba pożądania kogoś, za kogo nie chce się wziąć pełnej odpowiedzialności. I wreszcie czwarty rodzaj miłości – agape. Jest to miłość Boga do człowieka, która powinna znaleźć odzwierciedlenie w miłości człowieka do człowieka. Jest miłością bezwarunkową, bez względu na okoliczności. Zwieńczeniem – to już nie Lewis – jest miłość małżeńska, która musi zawierać wszystkie te elementy, oczywiście w różnym nasileniu w zależności od okoliczności życia.

Ciekawe w ewangeliach jest pytanie o list rozwodowy, jaki pozwolił wystawiać Mojżesz. Kiedy jednak próbujemy zrozumieć istotę listu rozwodowego, okazuje się, że nie miał on nic wspólnego ze sposobem na małżeńską nudę, był związany z wiarą. Tym co scalało naród i czyniło z niego jedność była właśnie wiara. I jeśli relacje ludzkie zawiązały się pomiędzy kimś, kto wierzy i osobą, dla której Bóg nie ma znaczenia, wtedy dla ratowania fundamentalnej jedności wiary można było taką osobę oddalić. Nie chodziło więc o cudzołóstwo jako takie, ale o to, że ktoś, kto cudzołoży nie bierze na serio Boga, zatem nie wierzy.

Jezus w takich sytuacjach opowiadał, że na początku tak nie było. Warto zauważyć różnicę pomiędzy biblijnym początkiem a naszym częstym rozumieniem początku jako punktu zerowego. Początek to fundamentalna zasada istnienia, punkt zerowy, to moment, od którego zaczyna się refleksję nad istnieniem. Wiemy dobrze, że punktem zerowym nie wytłumaczy się wszystkiego, czasem trzeba wrócić do początku.

Powróćmy do koncepcji chrześcijaństwa na życie. Początek – droga – powrót. Tylko to, co od Boga wyszło może do Niego wrócić. Można więc postawić pytanie o jakość relacji, ponieważ wszystko – dla wierzącego – co nie jest w nich z Boga nie ma przyszłości z Bogiem. Oczywiście w drodze można żyć w oparciu o zasady, które się wybierze. Wiara nabiera sensu nie w sporze czasowo rozumianych koncepcji życia, ale w kluczu początku i końca. Jeśli chcesz przyjąć taką właśnie drogę refleksji.

Kim są, skoro nie chodzą z nami?

Często stawiamy sobie takie pytanie w odniesieniu do ludzi, którzy wchodzą w rolę funkcyjnych w Kościele, a nie są do żadnej funkcji formalnie powołani, ani tym bardziej nie przynależą do Kościoła – przynajmniej zewnętrznie. Pytanie to nie jest nowe. Stawiali je uczniowie już w czasach Jezusa. Otóż przychodzą do Mistrza, by zabronił głosić tym, którzy nie chodzą z nimi. Można by żartobliwie powiedzieć, że jest to pierwsza reakcja nowej hierarchii kościelnej. Jeszcze dobrze nie ustanowiona a już czuje misję do zabraniania. Ale oczywiście chodzi o coś więcej. Uczniowie proszą, by Jezus zabronił obcym, ponieważ nie tylko nie chodzą z uczniami, ale jeszcze czynią cuda. Można by dopowiedzieć, a my trzymamy się razem, a cudów nie ma.

W zrozumieniu istoty problemu może nam pomóc rozróżnienie pomiędzy kapłaństwem a klerem. Kapłan jest ustanowiony do głoszenia i sprawowania sakramentów, czyli de facto czynienia cudów. Natomiast kler jest formą zarządzania daną społecznością. Najlepszy dowód, że w starym kodeksie prawa kanonicznego do kleru wchodziło się przez tzw. tonsurę, która nie była święceniami. Kapłanem jeszcze ktoś nie był, zaś klerem już tak. Jest to o tyle istotne, że również antyklerykalizm nabiera w tym wymiarze nowego znaczenia. Spór pomiędzy klerykalizmem a antyklerykalizmem nie jest w istocie sporem o wiarę, ale o sposób zarządzania daną społecznością, czy ma być klerykalna czy laicka. Można by powiedzieć obrazowo, że kler jest swoistym związkiem zawodowym duchownych, zaś antyklerykalizm formą zrzeszania się ateistów.

Czym zatem jest kapłaństwo i jak się ma do wspólnego chodzenia? Kapłaństwo jest zdolnością do głoszenia i czynienia cudów na mocy powołania. W historii ten los dzielili praktycznie wszyscy założyciele wspólnot. Najpierw nie chodzili razem – byli sami szukając albo wprost odchodzili od istniejącej już wspólnoty, by głosić w nowy sposób. Jednak takie niechodzenie razem w pewnym momencie musi być autoryzowane przez Kościół. Autoryzacją są cuda. One potwierdzają powołanie, czyli wezwanie do wpisania się w misję. Zaś misja jest odbiciem zamysłu Boga. Co jest zatem misją Kościoła? Być twarzą Boga. To dlatego Druga Osoba Trójcy Świętej miała twarz ludzką, by człowiek mógł zrozumieć sens posłania. Skoro zatem Bóg – Jezus Chrystus miał ludzką twarz, to czy ludzkiej twarzy nie powinien mieć powołany człowiek? Warto postawić sobie pytanie o przynależność, o prawo do głoszenia i o twarz, kogo ona naprawdę przypomina?