Dobro i zło po polsku czyli przypadek o. Konrada

Kilkakrotnie w moich felietonach wracało określenie „po polsku”. Bo rzeczywiście u nas nic nie jest takie, jak gdzie indziej – nawet dobro i zło. Każdą z tych rzeczywistości rozumiemy fragmentarycznie. Dla przykładu dobro nie oznacza jakiejś właściwości człowieka, lecz określony wycinek jego życia. Jest się więc dobrym dla rodziny, albo dla grupy przyjaciół, bądź też dla grupy, z którą trzyma się… władzę. Podobnie dobro wspólne, nie musi ono oznaczać czynników pozwalających na rozwój człowieka czy też wspólnoty. Wspólne, oznacza dzielone z tymi, z którymi się trzyma. Również i zło nie oznacza braku dobra, lecz jakąś próżnię, na której można dobudować większe jeszcze zło. Dokonaliśmy też kolejnego przełomu w metafizyce: nasze zło wcale nie potrzebuje odniesienia do dobra, to dobro staje się jakieś nieprawdziwe, jeśli nie ma w nim miejsca na zło.

                Praktyczną tego konsekwencją są nasze sądy, zwłaszcza moralne. Przypominają one osądzanie winnych przez nawróconego diabła albo upadłego anioła. Jednak ani anioł, ani diabeł nie są autentyczni. Są polscy. W takim też duchu rosną nasze owoce po Janie Pawle II. Z jednej strony obraziła się medialna mniejszość, że większość odważyła się mieć wielkiego bez domieszki, z drugiej strony obraziła się większość, że mniejszość podkłada jej czarną owcę w postaci agenta w sutannie. Pocieszające jest jedynie to, że i owca jest polska, czyli nie do końca czarna.

                Czy mamy zatem coś jak inni? Rozum, ale niestety rzadko po niego sięgamy. A bez niego łatwo uwierzyć we wszystko. Nie chcemy już kojarzyć faktów, wyciągać wniosków, pamiętać słów człowieka z wczoraj, podczas gdy dzisiaj im zaprzecza. Nie wysilamy się, by widzieć, wystarczy, że patrzymy. Nie usiłujemy rozumieć, wystarczy, że wyjaśniamy. Nie usiłujemy być lepsi, wystarczy, że chcemy. Najbardziej żałosne jest to, że miernota dotknęła elit – nie tylko politycznych czy medialnych. Miernota dotknęła tych, którzy z rozumu żyją. Czyżby więc z ich powodu również nasze statystyki o spadającym bezrobociu miały być prawdziwe tylko po polsku?

 

Napój „zapomnieniowo-przypomnieniowy” po polsku

Każdy, kto studiował filozofię wie, co to jest napój zapomnienia i w jakich sytuacjach go stosowano. Dzisiaj problem polega na tym, że napoju zapomnienia nie przygotowują filozofowie, ale politycy. Jest to napój przygotowywany naprędce, nie testowany i z konsekwencjami nie do przewidzenia. W podobnym duchu serwuje się nam napój obowiązkowego przypominania. W jednym i w drugim wypadku ma się wrażenie jak gdyby był to napój finansowany przez Narodowy Fundusz Zdrowia, a więc z tanich środków, na jeszcze gorszych recepturach, doprawiany ślepą wiarą w to, że będzie skuteczny.

                Człowiek zaś ma jedno życie i dlatego powinien się bronić przed jednym i drugim. Dlatego być może już czas, by przygotować napój na teraźniejszość, orzeźwiający i jednocześnie studzący niektóre umysły, przyjrzeć się recepturom, tym, którzy je robią i  proponują do picia innym. Bo człowiekiem manipulować nie można. Piszę o tym, będąc na świeżo po podrzuconej lekturze „Listy Wildsteina”. Nie znalazłem tam siebie. Nie szukałem znajomych, bo im ufam, nie szukałem też obecnych moich wrogów, bo ich znam. Zacząłem szukać tych, o których nawet dziecko – jeśli tylko wychowane w polskiej rodzinie – wie, że byli oprawcami. Tych nazwisk jednak nie znalazłem. One zostały na chwilę „odtajnione” kilka lat temu w jednej z podwarszawskich miejscowości, a potem przeszły w niebyt wraz z dymem z ognia pożerającego kawałek prawdziwej polskiej historii.

                Kiedy w Kościele odchodzono od publicznego wyznania grzechów, jednym z argumentów było to, że obok miejsca wyznania stali ci, którzy żałować nie chcieli, tylko czekali na sensację, by wyznających pogrążyć. Kościół nauczony doświadczeniem do lustrowania sumień wybrał tych, których związał ścisłą tajemnicą. Jest ona obarczona wielką odpowiedzialnością. Z jednej strony grzechów nie można odtajnić, z drugiej zaś nie można rozgrzeszyć, jeśli się stały a zabrakło skruchy i żalu. Może by więc w imię odtajnienia ujawniać wszystkie grzechy wszystkich ludzi? Kościół uczy, że każdy z nich ma wspólnotowy wymiar, rani i dotyka wszystkich.

                A jednak Kościół trwa przy tajemnicy. Ma ona wysoką cenę, a nie jest nią zapomnienie. Nie jest też piętnowanie. Ceną jest prawda. To z niej można sporządzić napój na teraźniejszość i przyszłość. Napój ten jednak leczy a nie odurza. Nie odurza zemstą, niechęcią, wybiórczością. Karmi i umacnia prawdą, która obowiązuje semper et pro semper. Może więc czas nie na przypominanie czy zapominanie, lecz na prawdę. Prawdę, do której wszyscy dorastamy, a czasem trzeba wręcz stwierdzić, że ciągle tylko wobec niej raczkujemy. Oby tylko ci, którzy raczkują nie poczuli się w obowiązku przyrządzania z niej napoju, bo można stracić coś nieodwracalnie – szansę na życie w prawdzie. Może więc znajdą się pieniądze na uczciwą spowiedź a nie współczesną odmianę igrzysk, gdzie rzucając ochłapy zadowoli się plebs. Bo Polska nie tylko z plebsu się składa.

Lustracja czyli czynienie prawdy w miłości

Ostatnio dużo mówi się i pisze na temat lustracji. Każda forma szukania prawdy stawia człowieka w lepszej sytuacji niż pozostawanie w postawie jej unikania. Chrześcijaństwo w swojej historii stawało wielokrotnie wobec tych, których określano „lapsi”, czyli upadli. Postawa chrześcijańska odznaczała się tym, że zawsze człowiekowi nawracającemu się dawano szansę. Podobnie musi być również w przypadku lustracji. Najpierw bowiem trzeba zauważyć różnicę we współpracy: płatna i przez lata, sporadyczna, wymuszona… Wiele osób, które decydowało się na współpracę, czyniło to z lęku. Najczęściej służby bezpieczeństwa próbowały oswoić tych, którzy mieli na sumieniu inne grzechy. To chęć ich ukrycia sprawiała, że stawali się bardziej podatni na ową współpracę.

Powstaje więc pytanie, czy te osoby wyciągnęły wnioski z historii, czy też nadal postawa lęku może je prowokować do innego typu zdrady. Kolejny problem to lustracja – czy ma to być postawienie kogoś w prawdzie, co nie wróży dobrze nawróceniu, czy też ktoś dobrowolnie chce stanąć w prawdzie i ujawnić swoją współpracę. O wiele większy szacunek należy się tym, którzy byliby zdolni do autolustracji, ale nie wewnątrz środowiskowej, lecz indywidualnej. To osoba sama powinna chcieć zauważyć problem i ujawnić prawdę o sobie. Wtedy można zakładać, że człowiek dojrzał do innej formy życia. Dalej trzeba też pytać o tych, którzy ulegają innej formie nacisków dzisiaj – np. sprzedawaniu się za pieniądze czy stanowiska. To też jest podważanie własnej wiarygodności, a w młodym środowisku dziennikarzy takie przypadki można znaleźć i nie wróżą one dobrze wiarygodności mediów.

Oczyszczenie zatem nie może być sprowadzone do współpracy agenturalnej. Współczesne formy zdrady równie mocno zniewalają środowisko dziennikarskie. W przypadku pospolitych przestępstw i orzeczonej kary ma ona zawsze podwójny wymiar: pozbawienia wolności a potem jeszcze pozbawienia praw publicznych. Ten okres karencji służy uwiarygodnieniu prawdziwej przemiany człowieka. Podobnie i w tym przypadku. Nie można zatem postawić jednoznacznie pytania, czy powinno się z taką osobą współpracować, lecz uzależnić dalszą współpracę stopniem sprzeniewierzenia i w zależności od ciężkości winy ustalić okres „pozbawienia praw” do bycia wiarygodnym. Człowiek musi się nawrócić, wyznać przed społeczeństwem swój grzech, ale też w jakiejś formie odpokutować. A pokutą byłoby czasowe odsunięcie od sprawowania funkcji publicznej w imię braku wiarygodności. Wtedy po takim okresie oczyszczenia osoba mogłaby a nawet powinna mieć prawo do pełnego powrotu do życia publicznego.

Z tego wynika, że najpierw trzeba jasno określić rodzaj i stopień winy, jej przyczyny i odpowiedni okres rekompensaty społeczeństwu za brak wiarygodności. Nie można natomiast nikogo jednoznacznie i szablonowo przekreślić. Ważne też, by osądzać dany czyn w kontekście okoliczności, które czynowi towarzyszyły, a nie dzisiejszej świadomości sytuacji. Te kilka refleksji nie rozwiązuje oczywiście problemu. Pokazuje jednak, że lustracja ma służyć prawdzie i oczyszczaniu środowisk i życia społecznego. Oczyści je, jeśli będzie prawdą w miłości. Nie może być natomiast problemem zastępczym na bolączki dnia codziennego, czy nową formą „polowania na czarownice”.