Tajemnica Trójcy Świętej

Można postawić pytanie, dlaczego Bóg objawia się w taki tajemniczy sposób? Czy nie byłoby prościej, gdyby ukazał się w sposób bardziej bezpośredni, dostępny naszym zmysłom: oczom, uszom…? Z drugiej strony przychodzi refleksja: przecież jest taki moment w życiu człowieka, w którym zmysły zaczynają zawodzić. Może więc w poznaniu Boga chodzi o zrozumienie, że najbardziej wyostrzonymi zmysłami nie pozna się tajemnicy, z drugiej zaś strony, nawet przytępione starością wzrok i słuch nie pozbawiają człowieka poznania Boga.

W jaki zatem sposób można Go Poznać? Przez „obraz” i „przybrane synostwo”. Obraz nie jest jednak prostym naśladowaniem. Jest zmaganiem pomiędzy podobieństwem a przeciwieństwem, dobrem a złem, świętością a grzesznością. To z tego zmagania uczymy się Boga i prawdy o swoim życiu. Synostwo przybrane pokazuje z kolei, że Bóg nie jest symbolem bezdzietnego Boga potrzebującego potomstwa. On ma Syna. Jeśli zaś zaprasza człowieka do udziału w swoim życiu, to tylko dlatego, że Miłość jest otwarciem i darem.

Człowiek jest obrazem, pod którym podpisuje się Bóg. Pod każdym życiem, w sposób jedyny i niepowtarzalny. Można skopiować człowieka, naznaczyć go sobą aż do zniewolenia. Tylko, że wtedy pozbawia się człowieka tej największej oryginalności. Bóg „autoryzuje” każde ludzkie życie, niezależnie od sposobu w jaki powstaje. Ale to człowiek, wybierając sposób przekazania życia, może nim pozbawić drugiego człowieka tego, co najpiękniejsze – pierwotnego rysu podobieństwa, owej fundamentalnej „autoryzacji”. Warto o tym pamiętać w dniu, w którym podkreślamy rolę życia i rodziny.

Trójca Święta uczy też życia. A w nim prawdy, że czego nie rozumiem, powinienem wyjaśniać. Czego zaś wyjaśnić nie można, trzeba przyjąć. Święto Dziękczynienia jest wyrazem wdzięczności za Boga, którego nie zrozumie się do końca, za człowieka, który ostatecznie pozostaje tajemnicą, za swoje życie, którego biegu nie da się przewidzieć.

Zrozumieć Trójcę Świętą, to zrozumieć Miłość. Miłości zaś nie sposób nauczyć się jednym aktem, w jednej chwili. Miłości można się uczyć, ale nie nauczy się jej do końca w tym życiu. Boga można próbować rozumieć, ale do końca zrozumieć się nie da. On jest niewypowiedziany i przekraczający wszystko. Jest Tajemnicą!

Zapomnieć, by być zapomnianym…

Wniebowstąpienie. Przedziwna tajemnica podświadomego uciekania od prawdy. Chcemy zachować wzniosłość nieba, by nie łączyło się z ziemią. Z niczym, czym żyjemy. W liturgii popatrzymy za Nim w niebo, pomachamy na pożegnanie, a potem wakacje…

Pozostaje tylko jeden problem: kto doświadczył w życiu czegoś wielkiego, nigdy nie będzie już taki sam. Doświadczyliśmy Go, a doświadczyć nie oznacza zrozumieć. Nauka już dawno nam to wyjaśniła. Dziecko doświadcza, czuje, chociaż jeszcze nie rozumie.

Lubimy to święto, bo przecież nikt do końca nie wie, czym jest niebo. Co innego proste znaki: wino, woda, chleb… Lepsze jest niebo, takie tajemnicze! Lepsze jest poszukiwanie bezgrzesznego Kościoła, bo takiego nie znajdzie się na ziemi.

Apostazja. Rezygnacja z pamięci. Udawanie, że to, czego się doświadczyło nigdy się nie zdarzyło. Tylko jeśli to wyprzemy z pamięci, będziemy musieli się wyprzeć również istotnej części siebie. Znam ludzi, którzy unikając wysiłku budowania szczęścia, całymi latami wmawiają sobie, że nigdy szczęśliwi nie byli. Podobnie, kiedy wiara staje się trudna, prościej wmówić sobie, że nigdy się nie wierzyło.

Ale przybicie kartki na drzwiach kurii nie zrodzi nowego Boga, ani nie zabije starego. Najwięcej powiedziałby o tym Luter. To pozornie nowe życie z nową wiarą jest równie ulotne jak kartka papieru przybita na drzwiach przez spłoszonego człowieka. Ale czy przez to będzie mu łatwiej?

Kto doświadczył Boga nie jest już taki sam, nawet gdyby chciał o tym zapomnieć.

Trwać po katolicku

W człowieku walczą z sobą nieustannie dwie tendencje: do bycia autonomicznym i do przynależenia. Autonomia (czasem posunięta do absurdu) ma swoje korzenie w przesadnej przynależności. Każdy chciałby mieć swój kąt, łazienkę do swojej dyspozycji, trochę wolności w poglądach i wyborach. Ale to rodzi nieuniknione osamotnienie. Rodzi się więc druga potrzeba: przynależenia. Ale w niej płaci się też określoną cenę – nie tylko dyscypliny partyjnej.

Czy jest jakieś rozwiązanie? Może twórcze zakorzenienie? Zakorzenienie w wiarę! Zadziwiające jest to, jak czasem w chrześcijaństwie chce się człowieka zakorzenić w ziemi. Ale Pismo św. pokazuje, że Bóg w punkcie wyjścia wyrywa z takiego zakorzenienia. Daje obietnicę nowej ziemi, ale nie mierzonej w tradycyjnych jednostkach. Daje obietnicę ziemi, na której można prawdziwie owocować. A właściwie nawet nie o ziemię chodzi, lecz o wszczepienie w życiodajny krzew. Można wszczepić człowieka w wyjałowioną ziemię, skostniałą tradycję, przebrzmiałe formuły. Tylko, że wtedy można też pytać: czego roślina potrzebuje bardziej: pięknej doniczki czy żyznej ziemi?

Kryterium sensownego trwania jest owocowanie. Nie wystarczy mieć trwanie w nazwie. A żeby mogło być owocne, coś musi obumrzeć, by mogło narodzić się nowe. Ziemia musi owocować, ale przecież nie może owocować gatunkami ziemniaków sprzed stu lat, tylko po to, żeby było tradycyjnie. W przeciwnym razie plon, sprowadzony do ciasno rozumianej tradycji, byłby coraz bardziej symboliczny.

Trwać po katolicku. Jak „obraz Boga”, który zakłada twórczą głębię. Do jej uzyskania potrzeba: odwagi i wyobraźni. Odwagi, bo bez niej nie można być prawdziwym malarzem, chyba że takim od malowania ścian. Potrzeba też wyobraźni, by widzieć więcej niż dotąd, inaczej niż inni.

Zabijanie twórczej wyobraźni w imię ciasno pojętego trwania nie wyda owocu, co najwyżej zaowocuje zgorzknieniem i usychaniem trwając. Trwanie owocne rozgrywa się między człowiekiem a Bogiem. To co pomiędzy jest tylko procesem naśladowania. A żywy człowiek nie jest wezwany do „naśladowania naśladowania”, ale do twórczego odbicia Tego, którego naśladuje.

Tak właśnie rozumiem słowo „trwam”… po katolicku.