Czy Bóg do szczęścia potrzebny?

11 grudnia 2014 roku odbyła się na Wydziale Teologicznym UKSW kolejna debata w ramach cyklu „Debaty UKSWordzkie”, skupiona wokół problemów dotykających każdego człowieka, w tym teologa, czy też osoby w jakikolwiek sposób identyfikującej się z refleksją teologiczną. Temat był ujęty dość prowokacyjnie: Czy Bóg do szczęścia potrzebny? Formuła debaty jest tak skonstruowana, aby wyjść poza wąsko pojęte ramy naukowości, próbując zmierzyć się z poruszanym tematem z punktu widzenia człowieka jako człowieka, oczywiście nie zacierając jego profesji, kompetencji i doświadczenia.

Zaproszeni goście byli – jak na poruszaną tematykę – dość nietypowi. Prof. Krzysztof Meissner, światowej sławy fizyk oraz politolog, prof. Jan Grosfeld. Na samym początku debaty można było wychwycić pewien dystans, jaki mieli zaproszeni goście w odniesieniu do problematyki szczęścia i Boga. Niewątpliwie są to tematy, które poruszają bardzo osobiste i subiektywne pokłady ludzkiej egzystencji.

Co jednak odkryła przed uczestnikami dzisiejsza debata? Pierwszy głos, prof. Krzysztofa Meissnera, wprowadził uczestników w meandry Wszechświata, ukazując pozycję człowieka wobec rzeczywistości przyczynowo-skutkowej. Odwołując się do obrazu jaskini Platona, panelista zwrócił uwagę, że do tej pory skupialiśmy się na świecie tzw. idei i ich odbicia (świecie cieni). Zapomnieliśmy jednak o trzecim istotnym elemencie postrzegania świata – o źródle oświecającym to, na co patrzymy. Pan prof. K. Meissner stwierdził, że fizyk staje przed fundamentalnym wyborem: albo powiedzieć pryncypialne „tak” i przyjąć jakąś przyczynę, albo badać tylko związki przyczynowo-skutkowe świata widzialnego, swoiście biorąc w nawias to fundamentalne pytanie.

Drugi z panelistów rozwinął myśl zawartą w Błogosławieństwach. Przecież często cierpimy, doznajemy trudności, życiowego krzyża i wtedy trudno udawać, że jest się szczęśliwym. Może więc szczęście można zrozumieć jako zwieńczenie pewnej drogi wysiłku i trudu. Dopiero wtedy można powiedzieć, że było się na właściwej drodze. Co do tego rozmówcy zgodzili się bez wahania. Prof. Meissner stwierdził, że w naukach ścisłych, dochodząc do zrozumienia wycinka rzeczywistości, poświęca się jej sporą część życia i dopiero zwieńczenie poszukiwań pozwala na stwierdzenie: „Jestem szczęśliwy!”

Następnie poszukiwano elementów stałości i zmienności w tożsamości chrześcijańskiej na przestrzeni wieków. Zrodziło to pytanie, jakie stałe można zaobserwować w odniesieniu do Boga i szczęścia? Po twórczej wymianie zdań rozmówcy zgodzili się, że jak w fizyce trzeba wskazać jakiś początek, by właściwie zrozumieć ciąg przyczynowo-skutkowy Wszechświata, podobnie w chrześcijaństwie dla wierzącego tym początkiem jest „eksplozja światła Zmartwychwstania”.

Czy zatem człowiek jest bardziej szczęśliwy z Bogiem? Jest on szczęśliwy wtedy, kiedy odczuwa pokój i jeśli odkryje pokój w Bogu (to zdaje się chciał powiedzieć św. Augustyn) – wtedy odpowiedź jest twierdząca.

Zaproszeni goście zwrócili uwagę na fakt, że w teologii często pada zbyt wiele słów, za którymi nie idzie ani odpowiednie przemyślenie tematu, ani odpowiednie doświadczenie tego, o czym się mówi. Prof. K. Meissner zwrócił uwagę, że fizyk dopiero po poświęceniu 10.000 godzin może sensownie o czymś twierdzić. Zwrócił też uwagę, że nauki ścisłe od teologa oczekują pewnego typu eksperymentu. Po wymianie zdań zgodzono się co do tego, że takim „chrześcijańskim eksperymentem” mogą być: miłość i jedność. To po nich można rozpoznać uczniów Chrystusa.

Zapytano wreszcie o rolę przełomu w życiu, czy nie jest tak, że czasem niewierzący odczuwa szczęście, bo znalazł Boga, a ktoś inny, właśnie odchodząc od wiary odkrywa szczęście. W dyskusji uzyskano kolejną zbieżność poglądów. Może nie tyle ważny jest przełom, co jego interpretacja, a raczej osobiste świadectwo. Zwrócono jednak uwagę, że nie można świadectwa interpretować nazbyt prosto. Czasem bowiem przełom ma swoje nawroty i okazuje się, że chwilowo osiągnięty pokój jest czymś nietrwałym.

Czy zatem Bóg jest potrzebny do szczęścia? Zwrócono uwagę na potrzebę sensu. Niewątpliwie tego człowiek potrzebuje najbardziej, by osiągnąć jakiś poziom pokoju i szczęścia. Jeśli w płaszczyźnie wiary Boga rozumie się jako źródło sensu, wtedy odpowiedź na dość prowokacyjnie postawione pytanie o Boga i szczęście będzie twierdząca.

Pozostaje zatem potrzeba refleksji nad własnym życiem, nad jego sensownością, nad czasem, jaki jesteśmy w stanie poświęcić temu, co dla nas ważne. Pozostaje też potrzeba refleksji nad wagą słowa, które się wypowiada i nad jego zakorzenieniem w doświadczeniu. Potrzeba też „pracy organicznej” – owych 10.000 godzin. Dopiero wtedy można spróbować „poskrobać po powierzchni” tego, co jest głębią życia człowieka. Każdego człowieka.

Są i tacy, których ludzie takimi uczynili… (sesyjna refleksja akademicka)

Każdy potrzebuje oczyszczenia. Dopóki nie musi to być alkohol jest dobrze. Dlatego siadam przed komputerem i piszę. Piszę o przerażającej i jednocześnie porażającej bezmyślności (czytaj bezsilności) człowieka. Dodam człowieka współczesnego. Dla pewności dodam ponowoczesnego. A jeszcze precyzyjniej: chodzi mi o studentów pierwszego rocznika.

Człowiek ma prawa. Może nazbyt rozszerzone, ale ma. Ma prawo do wolności słowa, do wyboru religii, światopoglądu. Ale ma też obowiązki, a jednym z podstawowych jest obowiązek myślenia i ludzkiego zachowania. Przez ludzkie zachowanie rozumiem myślenie, które przechodzi na sektory wprost nie związane z myśleniem, jak otwieranie ust. Otóż w dawnych czasach, kiedy człowiek otwierał usta by ziewać, próbował je zasłonić. Otwierał usta z podziwu. Zagryzał wargi ze złości. Nigdy jednak nie otwierał ich tylko po to, by otwierać, to znaczy by korzystać z wolności słowa.

Kto tak człowieka skrzywdził? Biblia podsuwa kilka możliwości, z których najbardziej przekonuje mnie następująca: są i tacy, których ludzie takimi uczynili. Można pytać, jacy ludzie? Opowiem anegdotę. Rozmawia dwóch gimnazjalistów na teście. Pierwszy mówi: myślę, że pierwsze będzie „a”, drugie też. Zastanawiam się nad trzecim, bo wydaje mi się, że też będzie „a”. Coś ty! – odpowiada drugi. To niemożliwe, żeby „a” było trzy razy pod rząd.

W testach jesteśmy w czołówce europejskiej. Gorzej, gdy może być „a” pięć razy pod rząd i to jest odpowiedź prawidłowa. Ale powróćmy do diagnozy: są tacy, których ludzie takimi uczynili. Ludzie to my, pokolenie starsze, które samo dla siebie ocaliło jeszcze resztki myślenia, ale w stosunku do młodego człowieka wolimy go kochać. Kochamy więc człowieka źle pojętą antropologią teologiczną: mamy kochać słabych, upośledzonych, niedorozwiniętych, więc robimy wszystko by kochać i by grono młodych ludzi do kochania się powiększało. A wystarczyłoby przez kilka semestrów „być w nienawiści u ludzi”. Ale w tej „nienawiści” zmuszania do myślenia być konsekwentnym. Wtedy po kilku semestrach można by powrócić do człowieka, by go kochać, ale nie w imię słabości, upośledzenia. Wtedy moglibyśmy kochać człowieka samodzielnego, myślącego, który nie otwiera ust wyłącznie po to, by ziewać, który potrafi korzystać z wolności słowa.

Można to zrobić pod warunkiem, że nie kochamy szablonem. Jeśli dziecko – obojętnie co zrobi – ciągle będzie słyszało „zrobiłeś to świetnie”, w końcu  przestanie wierzyć w kryjącą się za tym miłość. Jeśli przyjmiemy założenie, że wszystko co młody student zrobił „było bardzo dobre”, w końcu na którymś roku też w nas zwątpi. Tak wiele zależy od mądrej miłości do młodego człowieka. Tak wiele zależy od nas, jeśli tylko nie będziemy przejmować się średnią, a zaczniemy przejmować się człowiekiem.

On kiedyś zada sobie pytanie czy kochaliśmy go naprawdę…

I sobie odpowie.

Pedofilia a zdziecinnienie debaty publicznej

Sporo już czasu upłynęło od ostatniego wpisu na mojej stronie. Przyznam, że zniechęciłem się pisaniem. O wiele bardziej zaczynam doceniać rozmowy, spotkania z żywymi, realnymi ludźmi. Być może wchodzę w nowy etap życia, który roboczo nazywam odwirtualnieniem.

Przychodzi jednak taki moment, w którym milczenie może być odebrane jako zgoda na to co dzieje się wokół mnie, w tak zwanej debacie publicznej. Jestem zwolennikiem mówienia o czymś, do kogoś, w jakimś celu. Odnoszę jednak wrażenie, że aktualna debata na temat pedofilii jest mówieniem o niczym, do nikogo i bez celu.

Może zatem warto uporządkować kilka spraw:

  1. Pedofilia w Kościele. Wśród duchownych, jak w każdej grupie społecznej niewątpliwie może zdarzyć się każdy grzech. Może zdarzyć się również pedofilia. Czy to oznacza jednak pedofilię w Kościele? Zapewne na tej samej zasadzie jak świętość w Kościele. Bo pierwsze jest skutkiem zła jakie może dotknąć każdego, drugie skutkiem dobra na jakie każdy może się otworzyć. Wydaje się dość jałową dyskusją czy w Kościele pedofilia jest czy nie? Bo to trochę pytanie w stylu: czy Judasz istniał naprawdę? Prościej byłoby powiedzieć, że pedofilia jest nie tylko grzechem, ale przede wszystkim przestępstwem i sensowniej byłoby mówić o tym na zasadzie osób oskarżonych, skazanych. Takie postawienie sprawy może bardziej boli, ale też bardziej leczy, bo pokazuje prawdziwe miejsca choroby. Natomiast współczesna debata idzie bardziej w kierunku „Kościół źle się czuje”.
  2. Problem ofiar. Stawianie na równi pedofila i ofiary jest po prostu idiotyzmem i to obojętne na czyich ustach się pojawia. Pokusa, że otwarcie się na pomoc ofiarom jeszcze bardziej pogrąży jakąś grupę czy wspólnotę jest drogą donikąd.
  3. Problem odpowiedzialności… zbiorowej. Takie postawienie sprawy jest wielkim nieporozumieniem. Nie mogę bowiem odpowiadać za wszystkich. Natomiast odpowiadam za tych, za których niosę odpowiedzialność w relacji „przełożony – podwładny”. Nie bardzo rozumiem w tym kontekście stwierdzenie, że duchowny nie ma obowiązku współpracy z władzą świecką. Tu nie chodzi o bycie TW, lecz niesienie odpowiedzialności za to, że ktoś wykorzystując struktury kościelne taki grzech popełnia. Kościół ma osobowość prawną, a osoba prawna odpowiada za to co dzieje się w ramach jej działalności statutowej. I to nie jest kwestia współpracy z władzą świecką, lecz zwykłej odpowiedzialności cywilnej.
  4. Problem tajemnicy spowiedzi. Myślę, że niewiele jest takich osób jak posłanka Nowicka, którzy chcieliby zmusić kapłana do ujawnienia tajemnicy spowiedzi (Kościół ma nawet swoich patronów, którzy oddali życie właśnie za zachowanie tej tajemnicy). Spowiedź nie jest jednak parasolem ochronnym dla przestępców. Z tego powodu w prawie kościelnym zaleca się, aby podwładny nie spowiadał się u przełożonego, by nie wiązać mu rąk w podejmowaniu konkretnych decyzji personalnych. Pozostaje jednak inny problem – warunków sakramentu pokuty. Dwa ostatnie mówią o postanowieniu poprawy i zadośćuczynieniu. Kiedy spowiadam mordercę nie mogę iść z tą wiedzą do prokuratury, ale mogę zrobić wszystko, aby przestępca zrobił to sam. Gdyby bowiem przyjąć, że część prawdy o pedofilii kapłan pozyskał na spowiedzi, rodzi się pytanie, co zrobił, aby penitent spełnił wszystkie warunki. Jeśli ktoś idzie do spowiedzi, to nie tylko po to, aby opowiedzieć, lecz wejść na drogę nawrócenia i w konsekwencji zadośćuczynienia ofiarom. Inaczej spowiedź nie miałaby sensu. A już nie bardzo wierzę w to, że pedofil spowiada się u swojego przełożonego kościelnego.

 

Myślę, że obecna debata, nacechowana sporą dozą niechęci do Kościoła nie rozwiąże problemu.  Ale wydaje mi się, że wieczne udawanie, że problemu nie ma, tym bardziej czyni debatę jałową. Może warto przyjąć dwie drogi: co boskie Bogu, co cezara cezarowi. Co jest sprawą uznania grzechu i nawrócenia pozostawić na forum duchowym. Co jest sprawą ścigania przestępstw pozostawić prokuraturze. Czy jednak wystarczy nam odwagi, determinacji i dobrej woli (myślę o Kościele, mediach, społeczeństwie), by szukać prawdziwego rozwiązania sprawy, a nie załatwiać swoich spraw kosztem już i tak dostatecznie pokrzywdzonych – ofiar pedofilii.