Nasze chrześcijańskie specjalizacje

Kiedy człowiek wykonuje coś od wielu lat, przychodzi taki moment, w którym stawia sobie pytanie o to, w czym jest dobry. Podobnie w chrześcijaństwie – zaczynamy pytać o nasze chrześcijańskie specjalizacje. Dzisiejszy patron, św. Szczepan, burzy jednak taki tok myślenia. Gdy apostołowie zauważyli, że obsługując stoły (czyli ówczesny caritas), zaniedbują głoszenie Słowa, postanowili wybrać siedmiu do obsługi stołów. Wśród wybranych znalazł się św. Szczepan. Jak się jednak szybko okazało, jego słowa pełne Ducha Świętego zaczęły przyciągać uwagę słuchaczy, a nawet niektórych niepokoić. Pamiętamy, że kiedy kamienowano Szczepana, wśród świadków był Szaweł z Tarsu. Słowa Szczepana musiały więc mieć moc, chociaż był on przeznaczony do obsługiwania stołów.

Przywołany przykład pokazuje, że nie można się w chrześcijaństwie wyspecjalizować, że ważne jest otwarcie na Ducha Świętego i niezapominanie o podstawowych i pierwotnych charyzmatach. Lekarz, profesor, który ma specjalizację w określonym zakresie nie może zapomnieć, że jego podstawowa umiejętność i powinność to udzielenie pierwszej pomocy każdemu, kto jej potrzebuje, niezależnie od specjalizacji. Biskup nie może zapomnieć, że zawsze ma udzielić sakramentów i zwykłej posługi, niezależnie od wielkości urzędu. Pierwszą naszą specjalizacją jest bowiem miłość Boga i człowieka.

Pasterka przywołała kilka obszarów naszych mroków. Dzisiaj chciałbym jeszcze dołożyć dwa, które sprawiają, że chodzimy w ciemnościach. Pierwszy to życie wiarą z wczoraj albo z jutra. Wiara z wczoraj, to nie kończące się nostalgie za tym, jak to było kiedyś. Wiara z jutra, to upatrywanie prawdziwych reform dopiero w bliżej nieokreślonej przyszłości. I drugi obszar mroku – właśnie wyspecjalizowanie się w czymś. Muszę być tradycyjny lub otwarty, głosić radość albo krzyż, być dla typowych katolików albo dla niewierzących. Jak często zmuszamy siebie do tak dziwnie pojętej specjalizacji chrześcijaństwa. A może powinienem być dla tych, którzy mnie potrzebują?

Nie zaczynajmy od męczeństwa na wzór św. Szczepana, bo się chyba jeszcze do niego nie nadajemy. Zacznijmy w mikroskali. Dając czas, mój ważny czas na zrobienie ważnej rzeczy, komuś kto mnie potrzebuje. Dopuszczając do głosu kogoś, w odniesieniu do kogo zakładałem z góry co powie i nie warto go słuchać. Stając się męczennikiem w małym, i to nie w czymś wyszukanym, ale w tym, co życie przyniesie.

Co upomnienie ma wspólnego z wiarą?

Ewangelie mówią wyraźnie o potrzebie upominania. Nawet nie tylko o potrzebie, wręcz o obowiązku, nakazie. Wydawać by się mogło, że takie postawienie sprawy usprawiedliwia wszystkich, którzy z lubością praktykują napominanie innych. Nie jest tak jednak do końca i właśnie dlatego postanowiłem zapytać, co upomnienie ma wspólnego z wiarą?

„Jeśli Twój brat zgrzeszy przeciw tobie”. Po pierwsze chodzi o brata, czyli kogoś bliskiego. Niewielki pożytek z upominania osoby, która jest dla nas obojętna czy wręcz wroga. Po drugie – jeśli ktoś zgrzeszy przeciwko mnie, oznacza to, że miał jakiś powód. Oczywiście nie musiało to być obiektywne, ale skoro pytam o jego motywy, warto też zapytać o swoje, które prowokują innych do określonych postaw względem mnie.

Kolejny punkt ukazujący związek upominania z wiarą to jasne wskazanie, że nie każdy ma prawo upominać. W wymiarze świeckim takie uprawnienia mają różnego typu organy administracji, wychowawcy, szkoły – oczywiście w jasno określonym zakresie. Oznacza to, że jest jakaś zdrowa granica upominania, oceniania czy osądzania i przygodnie zebrane osoby na osiedlowej ławce nie spełniają kryterium wspomnianych instytucji. Osoby zebrane w pobożnym kółku również nie.

Niestety mamy dzisiaj nowy rodzaj „czystych”, którzy samozwańczo pełnią misję sumienia drugiego człowieka. Dla myślącego jest to bez znaczenia, natomiast ile osób zewnątrz sterownych pójdzie za takim prorokiem, tylko dlatego, że ma głos ryczący? Warto więc przywołać ostatni punkt zależności upomnienia i wiary, jakim są owoce upomnienia. Otóż upomnienie może pochodzić od Boga (przez uprawnioną osobę), w celu korekty brata (biorę czyjś problem na siebie), by doprowadzić do większego dobra. Można też być posłanym przez diabła (używam w kontekście bardziej leksykalnym), jako tego, który z natury wyłącza się ze wspólnoty, przychodzi dzielić, budować podziały.

Kiedy patrzymy na rany i podziały polskiego społeczeństwa nie trzeba chyba dopowiadać przez kogo są posłani zawodowi specjaliści od upominania i kim faktycznie są. Ile zła rozlało się dlatego, że ktoś zrobił coś złego, ile zaś dlatego, że ktoś bezwiednie to powiela i nagłaśnia. Jak długo w naszym przeżywaniu wiary nie odejdzie się od ślepego posłuszeństwa na rzecz silnego związku wiary i rozumu, tak długo moje postulaty pozostaną martwą literą i pobożnym życzeniem. Niestety pod pozorem obowiązków płynących z wiary karmimy „głupotę mającą skrzydła” – i nie jest to bynajmniej symbol osób trójcy.

Wiara jako sztuka uwodzenia

Uwiodłeś mnie Panie… Te słowa z Księgi Proroka Jeremiasza prowokują do nieschematycznego myślenia. Bo cóż oznacza dać się uwieść? To tyle, co uwierzyć w obietnice bez głębszych przemyśleń, idąc za kimś trochę na ślepo, w ciemno. A kiedy odkryje się, że człowiek został uwiedziony, zaczyna się wycofywać. Piotr też dał się uwieść. Najlepiej świadczą o tym słowa: Pójdę za Tobą dokądkolwiek się udasz.

Nie trzeba było długo czekać na weryfikację tych słów. Wystarczyło stwierdzenie Jezusa, że musi udać się do Jerozolimy, gdzie będzie cierpiał. Szybko kończy się uwiedziona wiara Piotra: Nie przyjdzie to na Ciebie! Przecież w moim „dokądkolwiek” nie było mowy o śmierci, o krzyżu. Dokądkolwiek, czyli tam, gdzie będzie dobrze, bezpiecznie.

Język wiary musi być językiem twardej codzienności, a nie ckliwej pobożności. Jak długo wierzymy bezmyślnie, bezrefleksyjnie, jesteśmy w stanie zrobić wszystko dla Boga. Wystarczy krzyż, żeby przekonać się, że „dokądkolwiek” nie oznacza wszystkiego, wszędzie i zawsze. Jak zatem rozpoznać na jakim etapie wiary jesteśmy? Momentem przełomowym jest właśnie cierpienie. Często myślimy, że przyszło wraz z Bogiem. I dlatego bojąc się cierpienia, unikamy Boga, albo chcemy Go przekonać, że można inaczej – bez trudu, bez wyrzeczeń. Tymczasem wiara nie niesie krzyża. Cierpią również niewierzący. Wiara tak dużo mówi o krzyżu, ponieważ chce człowieka nauczyć jak nieść krzyż, który i tak przychodzi, jak nadać sens cierpieniu, które i tak jest nieuniknione.

Piotr opoka staje się zawadą. Nie dlatego, że jest słaby, ale dlatego, że jest hipokrytą. Myśli po ludzku a mówi pobożnie. Tymczasem trzeba żyć pobożnie, a mówić po ludzku. Właśnie wiara powstała z uwodzenia każe używać innego języka, który często ma się nijak do rzeczywistości. Jest swoistym zaklinaniem codzienności.

Pozostaje zrozumieć, że paradoks nie musi oznaczać sprzeczności. Że kto chce zachować życie, ten je straci – nie jest sprzecznością, lecz samą dynamiką życia. Żyjemy przecież po to, by cieszyć się życiem, ale życie cieszy tylko wtedy, kiedy się je traci. Podobnie jak pieniądze. Jeśli za pieniądze nie mogę się najeść, ubrać, zwiedzić świata, takie pieniądze nie cieszą. Po co więc człowiekowi życie? Czy jestem w stanie podać chociaż trzy powody, dla których warto żyć? Trzy powody, dla których warto stracić, by zyskać i ocalić?

Wiara jest sztuką uwodzenia, ale nie irracjonalnymi obietnicami, lecz miłością. Tylko uwiedzenie miłością prawdziwą może skończyć się dobrze. Radykalny język wiary ma sens tylko wtedy, jeżeli jego fundamentem jest miłość. Bezmyślne, ckliwe i pobożne zaklęcia mają niewiele wspólnego z prawdziwą wiarą. Przeciwnie, wcześniej czy później zrodzą rozczarowanie.