Ile razy czytam ten fragment Ewangelii, przychodzi mi nieodparcie na myśl olimpiada. Nie jakaś konkretna, po prostu olimpiada jako wydarzenie, którym żyje cały świat. Przypatrzmy się jednak temu, co oznacza stwierdzenie: „żyje cały świat”.
Kiedy zostaje zapalony olimpijski ogień, zawodnicy wiedzą, że najbliższe dni będą dla nich czasem wielkich zmagań. Wiedzą też, że zmagania nie zaczęły się na olimpiadzie, że często poprzedzało je wiele lat morderczego trudu i wysiłku. Teraz czas na efekt. Dla jednych będzie to zwycięstwo, dla innych sygnał, że może jeszcze trzeba poćwiczyć.
Ale jest też druga część świata żyjącego olimpiadą. Dla niej dzień, w którym zapłonął olimpijski ogień praktycznie dopiero rozpocznie zainteresowanie sportem. Siądą przed telewizorem czy też skorzystają z innej formy transmisji, będą przeżywać emocje na kanapie; ilu jednak faktycznie poderwie duch olimpijski, by zacząć więcej ćwiczyć, biegać?
Podobnie jest z chrześcijaństwem. Mamy tych, którzy przygotowują się na ogień Ducha Świętego i pragną, by już zapłonął. Nie czekają jednak biernie. Ćwiczą, modlą się, czuwają. Kiedy wreszcie zostaje rozpalony ogień Ducha Świętego stają w prawdziwe szranki ze złem, z grzechem, z tym, co ściąga człowieka ku ziemi. Czasem spektakularnie wygrywają, my nazywamy to kanonizacją. Ale jest też ta druga część świata, oglądająca wielkie duchowe wydarzenia przed telewizorem. Nawet się nimi wzruszą, kupią jakąś pamiątkę ze świętym (naszym kanonizowanym mistrzem) i na tym zachwyt się skończy.
Olimpiada i chrześcijaństwo. Dwa różne obszary przeżyć. Różne, a jednak mające wiele wspólnego, zwłaszcza, gdy upraszczając mówimy, że żyje tym cały świat.