Nowość wiary

Każdy z nas zdaje sobie sprawę z tego, jak istotną kwestią jest „trzymanie ręki na pulsie”. Z tym wiąże się rozumienie pojęcia nowość. Gdyby odnieść ją do kategorii wiekowych, z pewnością można zauważyć, że nowość jest o wiele bardziej istotna dla ludzi młodych. Czy jednak o taką nowość chodzi w wierze?

Dzisiejsze czytania (5. Niedziela Wielkanocna) pokazują, że w punkcie wyjścia nowe, to po prostu coś, czego wcześniej nie było. Nowe jest to, że Bóg działa wielkie rzeczy wśród pogan, nowa jest zapowiedź z apokalipsy nowego nieba i nowej ziemi bez morza jako symbolu śmierci. Wieczernik, który opuszcza Judasz jest zapowiedzią tego, że gdzie mówi się i żyje miłością, tam nie ma miejsca na zdradę.

Wystarczy jednak przypomnieć sobie problemy z poganami we wspólnocie kościelnej, niespełnioną apokalipsę czy zdrady uczniów po wyjściu z Wieczernika, by szybko się przekonać, że jedno nowe zostało przykryte innym nowym.

Na czym więc polega nowość wiary? Na nowym jej komunikowaniu. Na właściwym języku. Mamy wiele powodów uczenia się języka: praktyczny, by czytać instrukcje obsługi; bardziej godny odnotowania – by wyjechać na studia za granicę; i wreszcie najbardziej szlachetny – bez większych powodów praktycznych – dla lepszego poznania literatury, sztuki, kultury danego obszaru językowego. Podobnie z językiem wiary. Można się go nauczyć pragmatycznie – bo rządzi prawica i warto być w pierwszej ławce w kościele i powiesić krzyż w gabinecie; można bardziej ambitnie, bo chce się przynależeć do jakiejś wspólnoty i ją rozumieć; wreszcie można nauczyć się języka wiary dla samej wiary, by dzięki składać i uwielbiać Boga za wielką Jego chwałę.

Co więc jest największą nowością w wierze? Że Bóg nie daje czegoś ze swojego, ale daje siebie. Nie oczekuje też od człowieka wyłącznie charytatywnych akcji, ale dania siebie, a właściwie z siebie tego, co otrzymałem. Czy więc można nakazać miłowanie się wzajemne? Po ludzku absolutnie nie. Zasada wzajemności szybko się zużywa, bo ktoś dał więcej, spodziewał się więcej. Natomiast, kiedy dzielę się darem, nowości Boga wystarczy dla wszystkich. To chyba miał na myśli św. Augustyn, kiedy pisał: „Daj, co nakazujesz i nakazuj co chcesz”.

Tylko dzięki takiej nowości wiary nie starzeją się świat, człowiek i chrześcijaństwo. Tylko dzięki językowi podziwu i zachwytu nad wiarą. Wiara nie jest instrukcją obsługi człowieka i rozumienie języka wiary na poziomie instrukcji obsługi, w wierze nie wystarcza.

Niedziela Dobrego Pasterza

Czwarta niedziela w okresie Wielkanocy tradycyjnie zwana jest niedzielą Dobrego Pasterza. Chodzi oczywiście w pierwszej kolejności o przywołanie Jezusa jako Pasterza. Przeżywamy jednak tę tajemnicę we wspólnocie Kościoła, która jest wspólnotą hierarchicznie uporządkowaną, którą kierują biskupi, wpisujący się w sukcesję apostolską, a więc w nieprzerwaną kontynuację misji Chrystusa, pierwotnie przekazaną apostołom, a odzwierciedloną w posłudze biskupa. Warto więc przywołać zasadnicze rysy i cechy pasterza na nasze czasy, z jednej strony niezmienne, z drugiej umiejące funkcjonować w nowych znakach czasu. By nie ulec emocjom współczesności, sięgnę do spuścizny teologicznej kardynała J. Ratzingera sprzed ponad trzydziestu lat. Pozwala to zdystansować się do „odbioru chwili”, a jednocześnie przypomnieć to, co w posłudze pasterskiej biskupów jest szczególnie istotne.

Swoje refleksje opieram na rozważaniach kardynała J. Ratzingera, zamieszczonych w XII tomie Opera Omnia, zatytułowanym: „Głosiciele Słowa i słudzy Waszej radości. Teologia i duchowość sakramentu święceń” (Wydawnictwo KUL, Lublin 2012).

Szukając w Piśmie Świętym wskazań, jaki powinien być biskup, dochodzimy do wniosku, że Słowo Boże nie daje teorii czy recept na posługiwanie w Kościele. Pismo Święte przemawia raczej obrazami, zaś szczególnie uprzywilejowanym jest obraz biskupa jako pasterza. Kim jest pasterz w Biblii? Jego cechą charakterystyczną jest to, że idzie przed stadem. Ma to swoje bardzo praktyczne konsekwencje. Idzie przed stadem, to znaczy, że pokazuje drogę, którą sam podąża. Podąża zaś drogą, którą zna i na której potrafi zauważyć i rozróżniać czyhające niebezpieczeństwa. Potrafi zauważyć ścieżki możliwe i niemożliwe do przebycia. Wie on jednocześnie, gdzie można ze stadem odpocząć, by nabrać sił i jednocześnie znaleźć pożywienie. Te dwa elementy, odpoczynku o pokarmu, są szczególnie istotne w dzisiejszym zabieganym świecie. Ale pasterz, to również ten, komu można zawierzyć. Zawierzyć, to znaczy powierzyć swoje życie i bezpieczeństwo. Nie chodzi o biologię i bezpieczeństwo w wymiarze życia codziennego, ale przede wszystkim o życie i bezpieczeństwo w wymiarze duchowym. Pasterz zna jednak „znaki czasu” i umie je właściwie odczytywać. Jak pasterz potrafi ocenić stan pogody, by uchronić stado przed niebezpieczeństwem, tak kierujący wspólnotą Kościoła musi umieć rozpoznawać znaki czasu, charakteryzujące się odniesieniem do współczesnych prądów i okoliczności. Pasterz musi znać swoje owce. To poznanie jest ważne, gdyż pasterz, to również ten, który ma prawo wymagać. Wymagania dostosowuje jednak do osobistej kondycji i możliwości powierzonej sobie owczarni. Wymaga, przede wszystkim mając na celu chronienie życia. Chroni stado, bo wie, że owce nie są dla niego, lecz on dla nich. Musi być także odważny. Oznacza to, że nie zawsze wybiera drogi łatwe i za wszelką cenę unika niebezpieczeństw. Raczej, jeśli trzeba, podejmuje ryzyko rozwiązań trudnych, które wymagają odwagi i zaangażowania. Pasterz jest też w pewnym sensie prorokiem, biblijnym „widzącym”. Ale widzącym czyni go wiara, bo tylko oczami Boga można dobrze widzieć.

Ważna jest także wiara pasterza. Tylko dzięki wierze może być wiarygodny. Jeśli zaś ma być świadkiem wiarygodnym, musi być świadkiem osobistej wiary. Jak pisze Ratzinger, pasterz „nie może być czymś w rodzaju głośnika nieosobowych teorii czy poglądów pewnych grup”. I po chwili dodaje: „Nie ma nic bardziej odrażającego od mówienia wytartymi frazesami”. Zadaniem pasterza jest również ukazywanie, że wspólnota żyjącego wiarą Kościoła to coś więcej niż „Kościół urzędowy”. Pasterz „nie należy do żadnego innego „Kościoła” niż wierni, z którymi wierzy i dla których służy”. Nie ma innego Kościoła pasterzy, urzędu, nie ma własnego Kościoła. Dlatego „wiara nie może pozostać u niego teorią przechowywaną w jednej z szuflad jego intelektu”.

Wiara jest dopełniona pasterską mądrością, ta zaś nie jest jakąś formą sprytu, lecz ukierunkowaniem naprawdę. Zdaniem Ratzingera, mądrość pasterza muszą cechować trzy elementy: umiejętność postrzegania, realizm i rzeczowość.

Mądrość wymaga odwagi. Oznacza także rozpoznanie własnych granic. Ostatecznie więc mądrość to pokora. Pokora nie oznacza jednak tchórzliwej wygody. Zauważa to również Kardynał, gdy pisze, że „aparaty administracji mają skłonność do unikania za wszelką cenę konfliktów”. Pisze dalej, że „gdyby Jezus kierował się tą metodą, na pewno nie umarłby na krzyżu, nie zbawiłby świata, ponieważ uległby ogólnemu ludzkiemu wzorcowi ocalenia wyłącznie samego siebie”. Wiara ostatecznie jest zawsze męstwem, poprzez które ręczy się za prawdę i dla niej naraża na sprzeciw.

Jedno zdanie pragnę szczególnie przywołać w kontekście obecnych znaków czasu. Kardynał pisze: „Obawa przed „polaryzacją” może być dla pasterza co najwyżej relatywnym kryterium. Gdyby była decydująca, jedność w wierze zostałaby zastąpiona balansowaniem pozycjami, które ostatecznie nie miałoby żadnej treści, i skończyłoby się na prawie silniejszego”.

Ważne jest również ukazanie związku pomiędzy łagodnością i męstwem. I znowu cytat: „Łagodność stanie się przekonująca, jeżeli nie będzie słabością, lecz dobrocią płynącą z siły wiary”.

Trudne są te wyzwania, ale jak czytamy w dzisiejszej Ewangelii, pasterz zna owce i owce go znają, potrafią także rozpoznać jego głos. I nawet jeśli te wymogi przekraczają możliwości ludzkie, to za pasterza modli się Kościół. Ważne tylko, by mówić jednym głosem wiary, która jest nacechowana mądrością płynącą z odczytywania prawdy. Prawda zaś właściwie odczytana ma moc zobowiązującą, do której potrzebne jest pokorne męstwo.

Może teraz łatwiej dostrzec słabe i mocne strony współczesnych pasterzy. Dostrzeżenie ich w wierze nie przeradza się w wyrzut, lecz w przedmiot gorliwej modlitwy… za pasterzy.

Wierzący i jednocześnie nie dotknięci wiarą

W tradycji katolickiej (szczególnie w nauczaniu św. Jana Pawła II) pojawia się rozróżnienie pomiędzy ortodoksją a ortopraksją. Pierwsza oznacza posiadanie określonego zasobu idei (teorii) na temat kierunku i kształtu życia człowieka wierzącego. Druga wskazuje na praktyczne zastosowanie tego, co się czasem nazbyt łatwo wyznaje ustami. Właśnie na styku tych dwóch podejść potrzebna jest roztropność. Można bowiem mieć w głowie, czasem nawet w sercu, piękne teorie, ale mogą one pozostać umieszczone – jak gdyby – w intelekcie biernym, w szerokim zasobie różnych elementów tego, co się wie, natomiast można mieć problem z ich wydobyciem w celu zastosowania w konkretnym miejscu i czasie.

Nie jest to problem nowy. Czytania na dzisiejszą niedzielę pokazują dwie postaci: Saula i Dawida. Jeden, przez swoje sprzeniewierzenie się Bogu, stał się postacią schodzącą, drugi zaczyna coraz bardziej być znakiem Bożej obecności i prowadzenia przez Boga. Saul ściga Dawida jako swojego politycznego rywala i jest gotowy rozwiązać sprawę po ludzku (praktycznie), chociaż jest człowiekiem wierzącym. Dawid, mając jeszcze większą sposobność, by potraktować Saula jak wojennego wroga, z szacunku dla jego wybrania wznosi się ponad „praktyczność” rozwiązywania po ludzku relacji z drugim człowiekiem. Daje mu tym samym dowód swoich czystych intencji, ale również wyraża szacunek dla uprzedniego wybrania go przez Boga.

W tym momencie dotykamy istoty roztropności, a więc postawy, która potrafi przegrać w małym, by wygrać wielkie. Postawy, która przychodzące do głowy typowo ludzkie rozwiązania potrafi wznieść na poziom wiary. Można by mnożyć przykłady z życia pokazujące rozdźwięk pomiędzy ortodoksją i ortopraksją. Wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak chrześcijański polityk traktuje swojego rywala, jak katolik odnosi się do konkurencji, co mówimy o ludziach, którzy myślą inaczej niż my. A przecież wracamy w niedzielę do ortodoksji, powtarzamy nasze wyznanie wiary, słuchamy słów o miłości nieprzyjaciół, a potem przychodzi praktyka życia, która potwierdza brak przeniesienia teorii w życie.

Jak zmniejszyć ten dystans, jak wyrobić w sobie nawyk łączenia prawd wiary z prawdą życia? Najlepszym sposobem jest modlitwa. Jeśli bowiem podejść do niej uczciwie, na początku przypomina bardzo człowieka ziemskiego. Prosimy po ludzku o rzeczy dobre po ludzku, czasem wymuszamy na Bogu takie czy inne działanie w stosunku do naszych nieprzyjaciół. Potrzeba wtedy czasu na dorastanie do drugiego etapu modlitwy, w którym nie człowiek mówi do Boga, ale Bóg zaczyna mówić do człowieka i pokazywać mu nowe rozwiązania. Czy uświadamiam sobie, że szczytem modlitwy nie jest mówienie, ale kontemplacja i zasłuchanie w głos Boga? Modlić się, nie oznacza produkować, modlić się to odpocząć; od tego był szabat, od tego jest niedziela, dzień spoczynku w Bogu.

Potrzeba więc ciszy i wspólnoty. Ciszy, by przestać mówić i móc usłyszeć. Wspólnoty, by zobaczyć, że w centrum mojej modlitwy nie mogę być ja sam. To nie jest sztuka odgrywana na kościelnej scenie,a my nie jesteśmy katolickimi aktorami. Modlitwa to nie akt oddawany sobie samemu, ale Bogu. Bogu we wspólnocie, razem z innymi, w otwarciu na ich potrzeby. Modlitwa to również uszanowanie potrzeby ciszy drugiego człowieka.

Niestety coraz częściej pojawia się „drugi obieg” w modlitwie wspólnotowej, nawet podczas Eucharystii. Są osoby, które mają jakby własną liturgię, własne modlitwy, które nawet ciszę potrzebną innym potrafią zakłócić własną mantrą wypowiadaną często jak w amoku. A przecież są miejsca w Eucharystii, gdzie można Bogu wypowiedzieć siebie, ale są też momenty, w których kulminacją jest wspólne wielbienie Boga. Czy wystarczy nam odwagi, by się temu przeciwstawić? Czy mamy dość siły, by powiedzieć, że najwyższy czas skończyć już z tymi magicznymi postawami w czasie wspólnych celebracji? Liturgia jest jedna, a w niej szczególnie mamy pokazać, że stać nas na jedność.