Dlaczego ludzie nie wierzą?

Dlaczego się nie modlą, dlaczego…? Czy naprawdę nie wiemy dlaczego? Bo nie biorą z nas przykładu, bo nie żyją jak my. Bo nie chcą swoich rodzin budować na wzór naszych. Bo swoje interesy załatwiają inaczej niż my. Bo dzieci wychowują nie ucząc się od nas. Bo małżeństwa się rozpadają, gdyż nie chcą podpatrywać naszej miłości. Gdyby dłużej snuć taką opowieść można by w nią uwierzyć i naprawdę myśleć, że to jest powód dlaczego ludzie nie wierzą. W pewnym momencie przychodzi jednak opamiętanie i zaczynamy myśleć i mówić już bardziej odpowiedzialnie.

Dlaczego więc ludzie nie wierzą? Bo skończył się zapas ziarna bezmyślnie sianego, a dotychczas siane nie przyniosło spodziewanego plonu. Stało się tak, bo sialiśmy w niedzielę, a w niedzielę się odpoczywa. Ziarno miało szansę wzrastać i przynosić plon cały tydzień, a my cały wysiłek sprowadziliśmy do niedzieli. Siane w niedzielę w poniedziałek było niszczone suszą miłości w naszych codziennych relacjach, we wtorek wydziobywały je ptaki bezwiednie przyjmowanych newsów, w środę trafiało na drogę nowoczesności, w kolejne dni padało na skałę. W niedzielę przychodziło się brać nowe ziarno, by w poniedziałek było niszczone suszą miłości…

Wiary trzeba się od kogoś nauczyć. Podobnie jak nie da się nauczyć zawodu tylko z samego opowiadania o nim. Ktoś musi tym zawodem żyć, spełniać to, co jest istotą zawodu i przez przykład uczyć zawodu innych. Nie można odtworzyć rodziny, jeśli nie miało się okazji w niej żyć. Nie można zachwycić się pięknej jedności małżeńskiej, jeśli trzeba było się jej uczyć z nadmiaru relacji. Dlaczego więc ludzie nie wierzą? Bo nie uznają nas za wiarygodnych, bo uczą się wiary przez nasze uczynki, bo nasz brak jedności pomiędzy słowem a czynem pociąga mniej niż dobrze skrojona ideologia świata. Ona przynajmniej jest jednością słów i uczynków. Angażuje niesamowite siły, by w praktyce człowiek robił to co się głosi. I nawet jeśli czasem jest to szatańska jedność, to ona pociąga, bo są i słowa i czyny. Jeśli więc wiara pozostanie bez uczynków, to nawet najpiękniejsze deklaracje nie będą miały siły przyciągania.

Zapytajmy więc jak wierzymy? Jedni uważają Chrystusa za proroka. Dawne, piękne czasy, ale bez wpływu na życie. Inni za Jana Chrzciciela. Sierść wielbłądzia i szarańcza pociąga jak pociąga każde dziwactwo w wierze na początku. I najtrudniejsze – Mesjasz musi cierpieć, bo to jest cena za jedność tego co się głosi i jak się żyje. My zaś przyjęliśmy koncepcję „wiary uzgodnionej ze światem”. Chrystus drogą, ale do pewnego momentu. Wspólny punkt wyjścia i dojścia. Pozostaje tylko pytanie, czy istnieje inna droga – poza Chrystusem – by dojść tam, gdzie On doszedł. Obecny kryzys wiary nie potwierdza, że człowiek nie potrzebuje duchowości. Przeciwnie, on jej szuka bardziej niż kiedyś. Problem polega tylko na tym, że niektórzy chrześcijanie zaczęli wierzyć w to, że cel wiary można osiągnąć nie tylko idąc drogą Ewangelii, ale krocząc drogą „wiary uzgodnionej ze światem”. I w tym miejscu możemy stwierdzić z całą pewnością, że eksperyment się nie udał.