Bitwa o prawdę

Kościół potrzebuje oczyszczenia. Człowiek – każdy człowiek – również oczyszczenia potrzebuje. Jednak nie każde oczyszczenie prowadzi do prawdy, zwłaszcza wtedy, kiedy próbuje się oczyszczać wyłącznie innych ludzi. Oczyszczenie ma dwa pokłady: wewnętrzny i zewnętrzny. Pierwszy dotyczy grzechów i słabości człowieka wiadomych tylko Bogu. Drugi ma odniesienie do płaszczyzny zewnętrznej: grzechów publicznych, powodujących zgorszenie, podziały.

Czego się zatem obawiam w kolejnej próbie oczyszczania Kościoła (mam na myśli ostatnią książkę ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego)? Już samo twierdzenie „chodzi mi tylko o prawdę” brzmi dość dwuznacznie. W oczyszczeniu Kościoła nigdy nie chodzi tylko o prawdę. Zawsze chodzi o „prawdę w miłości”. Miłość zakłada drogę, trud, czasem wzięcie na siebie słabości drugiego człowieka. Gdyby więc nie rozgrywać sporu pomiędzy „chodzi mi tylko o prawdę” i „chodzi mi tylko o miłość”, można by dopowiedzieć „chodzi mi zawsze o człowieka”. O człowieka skrzywdzonego grzechem Kościoła, ale również o człowieka, który czyniąc zło zatracił w jakiś sposób siebie i potrzebuje również uzdrowienia.

Oczyszczanie Kościoła nie może też przypominać jakiejś niepisanej profesji. Obawiam się osób, które uczyniły z siebie dyżurnych „czyścicieli” Kościoła. Było już ich trochę w ostatnim czasie: Tomasz W., Stanisław O. czy Tadeusz B. Może warto zastanowić się przez chwilę do jakiego oczyszczenia się przyczynili? Nie stawiam oczywiście na równi z nimi ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego. Mam dla niego sporo szacunku, rozumiem też, że człowiek, który nacierpiał się w słusznej sprawie ma nieco inny stosunek do prawdy – inaczej mierzy czas jej poszukiwania. Ale w trosce o prawdę liczą się nie tylko intencje, ale również konsekwencje – te, które można i trzeba przewidzieć. Być może nie byłoby sprawy Galileusza czy Lutra, gdyby dali prawdzie czas, potrzebny czas na uczynienie jej w miłości.

Prawdy nie szuka się za wszelką cenę. Prawdy szuka się za cenę określoną, jaką jest miłość i dobro (prawdziwe!) drugiego człowieka. Człowiek nie jest bowiem miarą wszechrzeczy, a tym bardziej nie jest miarą prawdy.

Nie piszę tego przeciwko osobom poszukującym prawdy. Uważam, że wszelkie próby oczyszczania mają sens niezaprzeczalny. Umieszczając jednak na drodze do prawdy czas i miłość, pragnę tylko powiedzieć, że ja również cenię prawdę… Może tylko trochę inaczej rozumianą i szukaną.

Bonieckiego ciąg dalszy…

Z nieskrywaną ciekawością rozpocząłem lekturę Tygodnika Powszechnego, a w nim wywiadu z Bpem Wiesławem Meringiem. Z ciekawością, gdyż nie wiem z góry, co druga osoba powie. Nie wiem! Po pierwsze dlatego, że słabo znam poglądy Księdza Biskupa; po drugie, nie lubię szufladkować ludzi, bo to by oznaczało, że wiem o nich wszystko – jak Bóg.

Zgadzam się ze stwierdzeniem Księdza Biskupa, że jeśli odrzuci się Chrystusa, to innego źródła prawdy nie można znaleźć. Problem tylko w tym, że błądzić można w punkcie wyjścia i w punkcie dojścia. W punkcie wyjścia nie jest mi po drodze z Nergalem, ale z kolei w punkcie dojścia nie jest mi po drodze z tymi, którzy prawdę już posiedli. I to nie tylko dlatego, że czytam TP, ale również dlatego, że czytam św. Augustyna, św. Tomasza, H. Urs von Balthasara i Ewangelię. Nie lubię czytać i słuchać tych, którzy w punkcie wyjścia nie chcą szukać prawdy (i tu pełna zgoda z biskupem Meringiem), gdyż wtedy dialog jest wyłącznie dialektyką. Ale nie lubię też czytać i słuchać ludzi, którzy za prawdę uznają to, co spotykają po drodze. Prawda jest chyba trochę bardziej skomplikowana niż bycie „za” czy „przeciw”. Nie można od ludzi będących „za” prawdą oczekiwać, że we wszystkich kwestiach będą myśleć tak samo.  Gdy do tego dołoży się jedno z piękniejszych określeń Boga (Deus semper maior), wtedy wskazywanie na prawdę: „oto tu”, „oto tam” jest zupełnym nieporozumieniem.

Człowiek ma prawo szukać sprzymierzeńców prawdy – znowu pełna zgoda z Rozmówcą TP. Ale to zdanie jest prawdziwe tylko w kontekście prawdy. Bo inaczej można szukać tylko sprzymierzeńców. W poszukiwaniu zaś prawdy czasem – jak pokazuje życie – sprzymierzeńców trzeba zmieniać, a czasem sami się zmieniają.

Znam Księdza Adama od wielu lat i nigdy nie wiem, co powie w danej kwestii. Oczywiście jest przewidywalny w tym sensie, że jest inteligentny, dobrze wychowany. Nie mam więc wątpliwości co do tego, że nikogo nie obrazi, nie poniży, że każdego wysłucha. Ale chyba nawet sam ksiądz Adam nie zabiega dla siebie o przywilej nieomylności. W rozmowie potrafi przyznać, że się myli. Sam też znam kilka jego decyzji personalnych, których szczerze żałuje. Zapewniam, jeśli ktoś wie z góry, co powie ks. Adam Boniecki, to znaczy, że go po prostu nie zna.

Ostatnie zdanie zabolało mnie najbardziej jako teologa. Kiedyś teologia szła w parze ze świętością i modlitwą, dzisiaj świętością i modlitwą we własnym życiu zajmuje się znacznie mniej teologów. Rozumiem, że można oceniać teologa po jego pisarstwie, ale żeby oceniać świętość i modlitwę we własnym życiu teologów…? Zgadzam się z tezą, że nastąpił jakiś rozdźwięk pomiędzy teologią a modlitwą, ale dzielą go chyba wszyscy członkowie Kościoła. Wystarczy przejrzeć katalogi papieży, biskupów, żeby zobaczyć, że świętych kanonizowanych i beatyfikowanych jest proporcjonalnie coraz mniej. Prawdopodobnie podobny spadek proporcji jest wśród teologów. To jest prosta statystyka. A czy ci nie kanonizowani modlą się i są święci? Tego nie wiem, bo nie mam takiego wglądu w życie biskupów, jaki ma ks. Biskup w życie teologów.

Niemniej, jestem wdzięczny za to, że Ksiądz Biskup próbował swoją postawę uzasadnić i pytającym wyjaśnić. Nie musimy zgadzać się we wszystkim, by móc szukać jedynej Prawdy. Bo to Ona czyni z nas jedno, nie zaś my prawdę naszą tylko ludzką jednością.

Nie jestem zwolennikiem bezrefleksyjnej tolerancji, rozmazywania prawdy. Tym, co każe mi otwierać się na tych, których nie rozumiem i nie osądzać ich, są słowa Pisma Świętego: Bracia, nie oczerniajcie jeden drugiego! Kto oczernia brata swego lub sądzi go, uwłacza Prawu i osądza Prawo. Skoro zaś sądzisz Prawo, jesteś nie wykonawcą Prawa, lecz sędzią.  Jeden jest Prawodawca i Sędzia, w którego mocy jest zbawić lub potępić. A ty kimże jesteś, byś sądził bliźniego? – Jk 4,11-12.

Kłamstwo i fałszywe świadectwo

Gdyby postawić pytanie o to, które z grzechów są współcześnie najczęściej popełniane, niewątpliwie – po dłuższym namyśle – odpowiedzi byłyby zbieżne: kłamstwo i fałszywe świadectwo. Oczywiście nie są to jedyne grzechy, każdy wiek, grupa zawodowa i społeczna mają swoje „grzechy strukturalne”. Niemniej wspólnym mianownikiem dla nich wszystkich jest ta właśnie „skaza” natury ludzkiej.

Historycy fałszują przeszłość, ideolodzy przyszłość. Kto zaś fałszuje teraźniejszość? …My!

Można pytać, dlaczego kłamiemy, dlaczego składamy fałszywe świadectwo? Odpowiedzi jest wiele. Jedną z nich jest niewątpliwie ta, którą zauważył już Guy de Maupassant: kłamiemy, by ludzie nam wierzyli. Chcemy być wiarygodni, słuchani, prawda zaś jest niewiarygodna. Ona jakoś dziwnie nie pasuje do życia.

Czy oznacza to, że stawiamy kłamstwo wyżej niż prawdę? Moim zdaniem nie. Tylko, że tak wysoko nie wchodzimy – kłamstwo jest niżej. Prawdę widzi tylko człowiek wielki. To wymiar wertykalny problematyki kłamstwa. A horyzontalny? Lubimy nowinki. Prawda zaś jawi się jako stara znajoma z okresu dzieciństwa. A przecież lubimy podróżować, poznawać nowe miejsca…

Czy więc namawiam do wpatrywania się w niebo, zadzierania głowy, by wypatrzyć prawdę? Oczywiście, że nie. Sam lubię podróże, więc do podróży zachęcam, tylko trochę innej.

Znam ludzi, którzy od wielu miesięcy a nawet lat nie oglądają telewizji, przestali płacić za Internet, bo nie mają pieniędzy i czasu. Chcą jednak podróżować. Więc zamiast przesiadywać przed komputerem czy telewizorem starają się pracować (pozornie mało podróżując), by potem podczas wakacji gdzieś wyjechać, czegoś dotknąć, zasmakować.

Znam i takich, którzy godzinami oglądają telewizję, Internet jest ich prawdziwym i jedynym światem, płacą duże rachunki za korzystanie z tego wirtualnego świata. I nawet jeśli chcą podróżować, nie mają już pieniędzy.

Dotarcie do świata realnego, podobnie jak pojechanie na jakąś wyspę, wymaga wyrzeczeń i odwagi. Można sobie oglądać piękne fotki, uśmiechać się do komputera, popływać w myślach; tylko, że potem zostaje zwyrodnienie kręgosłupa, blada twarz i spuchnięte oczy. Podobnie z prawdą. Można wpatrywać się w jej odbicie, też cieszy, daje chwilową przyjemność, nawet zjednuje ludzi. Tylko, że kłamstwo cieszy na krótko, szczęścia nie daje nigdy, a relacje, które tworzy są płytkie.

Społeczeństwo oparte na fałszywym świadectwie szybciej zadowoli – „bezwysiłkowców” jest dużo więcej niż poszukiwaczy prawdy. I tak tworzymy koalicje, układy, szeroko pojęte towarzystwo. Tylko, że ciągle jesteśmy sami. Bo fałszywe świadectwo jest jak wakacje przed komputerem. Niby się je widzi, tylko nie można ich doświadczyć.

Jak rozpoznać kłamstwo? Na poziomie języka przez to, co w kłamstwo wprowadza – owe przedsionki kamstwa upodobnione do prawdy: a-, anty-. Mamy dzisiaj dużo słów zaczynających się w taki właśnie sposób.

Pomyślmy chwilę: jeśli matka jest zła, nie zaproponuje się antymatki. Jeśli ojczyzna jest zła, nie zaproponuje się antyojczyzny. Nawet na głupotę antygłupota nie jest lekarstwem.

Przejrzyjmy własne słownictwo, wyrażenia w mediach i te, których używają politycy. I spróbujmy sobie uświadomić, że pojęcia typu a… czy anty… nie miały w historii i ciągle nie mają większego sensu. Nawet gdy wygrywają wybory!

Verified by ExactMetrics