Modlitwa to nie duchowe żebractwo

W czytaniu na XVII Niedzielę Zwykłą znajdujemy pytanie w odniesieniu do jednego z biblijnych miast, które tak naprawdę ciągle pozostaje aktualne: Ilu musi być sprawiedliwych, by ocalić miasto, by ocalić nasze miasta? Można usłyszeć w tym pytaniu również troskę o świat. Ile trzeba zrobić, by ocalić ten świat? Odpowiedź jest dość oczywista – trzeba zaakceptować rytm natury i prawa przyrody, a poza tym używając świata, używać rozumu. Co zaś zrobić, by ocalić świat ducha? Podobnie, wsłuchać się w głos Boga i zacząć myśleć wiarą.

Co oznacza myślenie wiarą? Przede wszystkim myślenie słowami modlitwy Ojcze nasz, myślenie w kategoriach przymierza, a więc układu Boga z człowiekiem, którego nie można złamać. W ramach tego układu jest mowa o imieniu. Ono zaś oznacza relację, stosunek człowieka do Boga. Święcić imię, to uznać za ważne, istotne, niezbędne. Prosimy też o królestwo, ale to, do którego przechodzi się po ocaleniu obecnej Ziemi. Z jednej strony chrześcijaństwo nie odrzuca ekologii jako troski o życie i o naturę, z drugiej zaś pokazuje, że nasza troska o życie i naturę sięga znacznie dalej. Dopiero rozumiejąc to wszystko zaczynamy modlić się o chleb, ten codzienny. Ale również w trosce o chleb może zabraknąć przebaczenia, może pojawić się nienawiść. Chlebem można „grać” jak bronią. Dlatego na zakończenie modlitwy prosimy o wybawienie: wybawienie od braku pragnienia łaski i od codzienności, w której nie byłoby na nią miejsca.

Potrzeba więc troski, którą dla chrześcijanina jest modlitwa. Kiedy zaczynamy ją wyśmiewać i lekceważyć, kiedy nie doceniamy jej roli? Wtedy, gdy przestaje być skuteczna. Ale skuteczna nie jest wtedy, gdy jest formą żebractwa duchowego, nie zaś relacji przyjaźni. By móc się chronić przed żebractwem duchowym w modlitwie trzeba przede wszystkim troski o sumienie, a więc o rozmowę z Bogiem i z sobą samym. Potrzeba właściwego rozumienia stałości w wierze, której nie można pomylić ze stagnacją i rutyną. Modlitwa wymaga odrzucenia dwulicowości, a więc grania Bogiem i wiarą. Często nie wynika ona z poczucia wyższości, lecz przeciwnie z niskiej samooceny. Wreszcie, z modlitwą jak z istotnymi sprawami życia, by coś osiągnąć potrzeba strategii. Zaplanujmy więc naszą wiarę na tydzień, miesiąc, rok. Dopiero wtedy można zobaczyć, czy naprawdę wierzę, czy moja modlitwa jest modlitwą chrześcijańską, czy może wyłącznie duchowym żebractwem, prośbą o chleb, tylko kiedy jestem głodny.

Obrać lepszą cząstkę

Dwie niedziele – dzisiejsza i poprzednia (XVI i XVI zwykła) – uczą nas łączenia podstawowego przykazania chrześcijaństwa: miłości Boga i bliźniego. Połączeniem ich jest wspólny wniosek: ani w miłości do Boga, ani w miłości do człowieka nie mogę być w centrum. Z tym łączą się jeszcze dwa słowa, które wyrażają to w praktyce: pobożność i gościnność.

Abraham widzi trzech mężczyzn w porze odpoczynku. Jest to jedno z nielicznych wyobrażeń Trójcy Świętej w Starym Testamencie. Widzi trzech, a zwraca się do jednego. Widzi Boga. Ale jednocześnie daje im gościnę, bo widzi także człowieka potrzebującego gościnności.

Marta i Maria są z kolei przykładem działania ukierunkowanego. Pobożność Marii – pokazuje, że prawdziwie pobożny to otwarty na Boga. Stąd brzmi jak kiepski dowcip brak modlitwy w życiu człowieka pobożnego. Z Kolei Marta symbolizuje gościnność, to znaczy postawę, w której gość jest najważniejszy. Komentarza domaga się tylko jedno zdanie: „Troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba tylko jednego”. To właśnie stało się powodem rozdzielania czy wręcz przeciwstawiania postawy Marii i Marty. Tymczasem kodeksy z IV wieku zawierające rękopisy Nowego Testamentu (Codex Vaticanus i Codex Sinaiticus) oddają to zdanie zupełnie inaczej: „Marto, znasz Mnie, nie potrzebuję wiele, wystarczy coś jednego. Maria znalazła czas na lepszą cząstkę”.

Dzisiaj wiele mówimy o synodalności Kościoła. Co jeszcze w nim ulepszyć, jakie nowe akcje zorganizować. Troszczymy się i niepokoimy o wiele. Mamy prawie tyle ruchów, co wiernych w parafii. Czasem nawet ten sam wierny musi zasilać kilka ruchów. Troszczymy się i niepokoimy o wiele. A potrzeba tylko, by znaleźć czas na lepszą cząstkę, ciągle tą samą: modlitwa, słuchanie Słowa Bożego, czas na Eucharystię.

Kiedyś Abraham Lincoln powiedział bardzo trafne zdanie: Ci, którzy nie mają czasu, by się modlić, nie mają też czasu, by żyć.

Jesteśmy w środku wakacji i urlopów. Wielu z nas wyjedzie trochę odpocząć. Ci, którzy wyjadą nad jezioro, będą mieli świetną szansę sprawdzić istotę dzisiejszej Ewangelii o Marii i Marcie. Wypożycz łódkę z dwoma wiosłami. Jedno nazwij modlitwa, drugie praca. I wypłyń na jezioro. Odpowiedz sobie tam, które z wioseł jest ważniejsze i co zrobić, by popłynąć we właściwym kierunku. Szybko nauczysz się związku modlitwy i pracy.

Jedyna skuteczna modlitwa

W ubiegłą niedzielę pisałem o wierzących, którym „nie przeszkadza” w ich modlitwie ani Bóg ani drugi człowiek. Nie potrafią uszanować ciszy, by wsłuchać się w głos Boga, nie potrafią też uszanować wspólnoty, by swoją modlitwę połączyć nawet z liturgiczną modlitwą Kościoła. Można się „zamodlić” na śmierć nie chcąc usłyszeć i nie chcąc zobaczyć. Modlitwa człowieka ślepego, który szuka podobnych ślepych przewodników, wszystko to nazywając wiarą w Boga.

Jak zatem ocenić, czy człowiek dobrze się modli? Po owocach, ale też po szczegółowych kryteriach. Pierwsze kryterium są same wypowiadane słowa. Jakie jest ich zabarwienie uczuciowe, ile w nich miłości, dobroci, a ile gniewu i złorzeczenia? Nie chodzi nawet w międzyludzkim sporze o to „czy” się spieramy, ale o to „jak”? Ile w słowach, a dalej w samej modlitwie potrafi być zacietrzewienia.

Drugie kryterium próbuje pogodzić słowa i czyny. Ubóstwo naszych zachować nie zawsze bierze się z bazowania na ograniczoności języka czy jakimś ograniczeniu człowieka. Często naszą nieposkromioną ludzką złość próbujemy ubrać w modlitewny żargon.

Kolejne kryterium, to słowa bezużyteczne. Bezwiednie powtarzane myślenie innych. Kiedy człowiek nie chce słuchać i myśleć, powtarza to co jest wypowiadane najgłośniej, z największą dawką emocji. Wierzy, że tylko głośne mówienie wskazuje na rzeczy ważne.

Czwarte kryterium pyta o moje słowo o drugim człowieku. Czasem jest tak, że gdy się wsłuchamy w czyjąś narrację, trudno doszukać się w niej chociaż jednego dobrego słowa o drugim.

Potrzeba więc piątego kryterium, jakim jest milczenie. Jak długo człowiek nie nauczy się mówić, lepiej milczeć. Ale milczenie to nie „cisza przed burzą”. Milczenie to czas na przemianę siebie, na odwagę pomyślenia o sobie, na zrozumienie swojej głuchoty i ślepoty.

Ostatnie kryterium zachęca do budowania własnych słów na Słowie Boga. Ale nie chodzi o to, by się nauczyć kilku biblijnych cytatów, których używa się zamiast pięści, miecza, kamienia. Chodzi o otwarcie na słowo Boże.

Cztery etapy „lectio divina”. Najpierw czytam, ale czytam po to, by zrozumieć. Jeśli słowo nie mówi mi czegoś od razu, czytam je po raz kolejny i kolejny. W końcu zaczynam widzieć. To w tym momencie przechodzę do medytacji. Szukam w tym słowie siebie, odniesienia własnego życia do Słowa Bożego. I dopiero wtedy zaczynam się modlić. Modlitwa jest wtedy oddawaniem Bogu wcześniej przyjętego słowa. Słowo nie pada bezowocnie, można je tylko bezowocnym uczynić. Wreszcie trzeba kontemplować, a więc odpocząć przed Bogiem. Jeśli szkoda mi czasu na niemówienie w modlitwie, jeśli szkoda mi czasu na kontemplację Boga i własnego życia, to właściwie nie umiem się modlić.

To jest bardzo ważne. Bo zdążyły wyrosnąć kolejne pokolenia, które odmawiając modlitwy, praktycznie się nie modlą. To tak, jak gdyby zasłonić ziemię przed deszczem i liczyć, że deszcz ją nawodni. Słowo Boże często odbija się od tego, co nas przed nim chroni: naszym parasolem są nawyki, uprzedzenia, pobożne formułki odmawiane według zasady „byle szybko i dużo”.

W 2006 roku Benedykt XVI dał trzy wskazówki młodym szukającym prawdziwej modlitwy:

1. Musi nastać nowe pokolenie apostołów, obierających za swój fundament „lectio divina”.

2. Lectio divina jest warunkiem prawdziwego wejścia w relację z Bogiem.

3. Lectio divina jest warunkiem budowania prawdziwej jedności między ludźmi.

Nie można bez Słowa Bożego budować słów, które miałyby stać się modlitwą. Chyba, że będzie to „nasza” modlitwa do „Boga urojonego”.