Głos w sprawie Synodu

Od momentu chrztu św. człowiek wierzący zostaje wprowadzony w potrójną misję: kapłańską, prorocką i królewską. W kontekście czytań liturgicznych na dzisiejszą niedzielę warto zastanowić się nad jednym z wymiarów życia Kościoła, jakim jest rys prorocki. Kim jest prorok? Przede wszystkim człowiekiem, który nie przemawia wyłącznie w swoim imieniu. Przypomina o tym każda liturgia, która rozpoczyna się w imię Trójcy Świętej. W imię Ojca, stworzyciela, który stwarza w człowieku nowe serce, daje nową moc. W imię Syna, Zbawiciela i Odkupiciela człowieka, który uświadamia, że wymiar prorocki w tym względzie, to głoszenie potrzeby nawrócenia. W imię Ducha Świętego, który ożywia i uświęca, nadając kierunek życiu i działaniom człowieka. Prorok musi nieustannie pamiętać o tym potrójnym posłaniu. W przeciwnym razie będzie prorokiem ze świeckimi plecami, co w duszpasterstwie często wyraża się w tzw. kazaniach okolicznościowych. Wyobraźmy sobie „okoliczność” urodzin burmistrza, który nagle staje się głównym przedmiotem przepowiadania. Te świeckie plecy przepowiadania Kościoła czynią zazwyczaj wiele zgorszenia i niezrozumienia ze strony wiernych.

Prorok jest tym, który mówi w czyimś imieniu, ale mówi też do konkretnych osób. Mówi z miłością. Nie chodzi jednak o jakąkolwiek miłość, ale o miłość chrześcijańską. Braki w jej głoszeniu można ukazać w trzech płaszczyznach. Pierwszą jest mówienie o miłości bez miłości. Oznacza to, że kładzie się większy akcent na doktrynę niż na relacje. Niestety, czasem nawet formacja seminaryjna przygotowuje bardziej do powtarzania doktryny niż do głoszenia Ewangelii. Drugą płaszczyzną jest mówienie o miłości oderwanej od prawdy, powtarzanie sloganów o szacunku, tolerancji, zapominając, że człowiek z natury toleruje dwa wymiary rzeczywistości: pierwszy to ten, który zgadza się z osobistymi poglądami słuchacza; drugi, pokazujący inność, ale tak długo, jak długo nie dotyczy ona człowieka bezpośrednio, a wyraża się w łatwych deklaracjach akceptacji spraw obojętnych. Wreszcie trzecia płaszczyzna, ukazująca braki w głoszeniu orędzia zbawczego to mówienie prawdy bez miłości, wyrażające się w postawie małodusznej. Oznacza ona, że małe sprawy urastają do rangi priorytetów, przysłaniając to, co w wierze najważniejsze.

Synod dał wiele płaszczyzn do zaprezentowania swojego zdania. Jednak już wstępna analiza synodalnych odpowiedzi pokazuje bardziej szukanie odpowiedniej aury i kontekstu w Kościele, niż zatroskania o prawdę Ewangelii. Pytania stawiane w ankietach można by równie dobrze postawić ludziom na dworcu kolejowym, oceniającym sposób odprawy podróżnych.

A w proroczej misji Kościoła chodzi o coś znacznie bardziej poważnego. Potrzeba więc nie tyle socjologicznych ankiet na temat samopoczucia wiernych, co raczej raportu o stanie wiary.

Taki raport powinien pytać o to, co dla wierzącego oznacza Lud Boży i Kościół z ustanowienia Bożego? Dalej jaka jest natura kapłaństwa, jaki związek zachodzi pomiędzy demokracją a hierarchicznością posługi, jaka jest w tym rola papieża? Trzeba pytać także o miejsce kobiety w Kościele, często zredukowane do zajmowania tzw. bezpiecznych miejsc, mając w pamięci grzech pierworodny i celibat. Brakuje pytań o wiarę w istnienie szatana, wiarę w piekło, niebo, życie wieczne. Wreszcie czy wierzący widzi różnicę pomiędzy ekumenizmem (dialogiem) jako środkiem a jednością chrześcijan jako celem? Potrzeba wreszcie namysłu nad istotą ewangelizacji dzisiaj, sprowadzanej w dyskusji do ram techniczno-organizacyjnych.

Taki raport wiary dałby nieporównanie więcej niż kolejna ankieta na temat samopoczucia wiernych i medialnego wizerunku Kościoła.

Miłości nie zawłaszczy ani świat, ani kościół

Kiedy zbliża się uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego, wtedy ludzkie myśli często odlatują… ze świata. Bo przecież Kościół prowadzi do Boga. Kiedyś jedna osoba opisała bardzo szczerze swoje przeżycia w kościele: Kiedy wchodzę do kościoła, zapominam o świecie.

Inni zaczynają od spotkania Boga w świecie i czasem ich droga nie prowadzi już do kościoła.

Czy nie warto więc postawić pytania, czy „kościół” i „Kościół” można traktować zamiennie?

Gdzie jest prawdziwy Kościół? Niektórzy znajdując kościół, porzucają świat. Inni porzucają kościół, bo widzą w nim oderwanie od świata.

Czy jednak zawsze ktoś, kto porzuca „kościół”, rzeczywiście porzuca „Kościół”? A dalej, czy jedyny wybór przed jakim staje człowiek to kościół albo świat?

Sobór Watykański II mówi o „Kościele w świecie”. Ale nie jest to świecki Kościół, nie jest to też sklerykalizowany świat. Jest to Kościół, który nie porzucając swojej istoty, nie porzuca też świata – jest Kościołem przykazań, których przedmiotem jest miłość do świata i do człowieka.

Miłości nie może zamknąć to co widzialne – ani świat, ani kościół. Jeśli zawłaszczy ją wąsko pojęty świat, będzie miłością bezbożną. Jeśli zawłaszczy ją wąsko pojęty kościół, będzie miłością nieludzką.

Benedykt XVI napisał kiedyś: „choć w pierwszym rzędzie jest nam powierzona posługa nad wiernymi, posługa duszpasterza nie może ograniczać się do samego Kościoła. Kościół jest częścią świata i dlatego może we właściwy sposób pełnić swoją posługę tylko wtedy, gdy otaczać będzie opieką cały świat”.

Świata nie przekona ktoś, kto z niego ucieka, ale kto ma odwagę w nim pozostać i jednocześnie być wierzącym.

Nasze święta i czas zwykły

Życie przyzwyczaiło nas do tego, że ważniejsze są święta i jubileusze, a ich spowszednienie i szarość nazywamy okresem zwykłym. W Kościele katolickim ten okres trwa najdłużej. Gdy jednak przyjrzymy się fragmentowi Ewangelii według św. Jana, przewidzianemu na II Niedzielę Zwykłą – rozpoczyna się on brakiem jednego słowa: „Nazajutrz”. Robi się prosty przeskok od opisu potrzeby chrztu Janowego (miniony tydzień) do nagłego pojawienia się Jezusa – i wszystko staje się oczywiste. Tymczasem brakujące „nazajutrz” pokazuje, że wiara potrzebuje dystansu. Jan Chrzciciel przyznaje się do tej potrzeby: „Ja Go wcześniej nie znałem”. A przecież byli rodziną.

Dowartościować okres zwykły… życia, wiary. Nie jest to jednak łatwe, bo zwyczajność jest nacechowana słabościami. Może właśnie z tego powodu u progu okresu zwykłego usytuowano Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan.

Tradycja tego tygodnia jest piękna. Rozpoczęła się już w 1908 roku przez Paula Watsona. Cała grupa Oktawy przechodzi na katolicyzm w 1909 roku, a sam ruch zostaje uznany przez św. Piusa X. Trwa (do dziś) od 18 stycznia – dawne święto Katedry św. Piotra w Rzymie do 25 stycznia (nawrócenie św. Pawła). Już ten termin pokazuje trudy jedności – od Piotra (od pewnego momentu skały), po Pawła (od pewnego momentu Apostoła narodów pogańskich).

Dlaczego jednak okres zwykły nie pociąga? Bo jest jak życie, a w życiu są chwile podniosłe i takie, których trzeba się wstydzić.

Kiedyś Luter zapytał Erazma z Rotterdamu, dlaczego nie odchodzi z Kościoła katolickiego pomimo jego słabości? Erazm odpowiedział: „Znoszę ten Kościół oczekując, że kiedyś będzie lepszy, ponieważ on również jest zmuszony znosić mnie […]”.

Nie trzeba dopowiadać historii drogi Erazma i jego kłopotów z ortodoksją. Nie trzeba zbytnio komentować życia jego przyjaciół, a wśród nich papieża Pawła III, który jako kardynał miał swoją grzeszną historię, a potem reformuje kurię rzymską i zwołuje sobór Trydencki.

Okres zwykły jest trudny, ale bardzo prawdziwy. Uczy, że najpiękniejsze w człowieku nie zawsze jest to, kim jest w danym momencie, lecz to, do czego został powołany. Jeśli to zrozumie, wtedy okres zwykły przestaje przerażać, a nawet staje się piękny.