Droga życia vs. pustynia

15 lipca 2017 r. w północnej części Chin zbudowano najdłuższą na świecie autostradę – G7, przebiegającą przez trzy mniejsze pustynie wchodzące w skład pustyni Gobi. Fantastyczna autostrada licząca prawie dwa i pół tysiąca kilometrów, skracająca czas w stosunku do dotychczasowej drogi o prawie 12 godzin. Cel był jeden: skrócić czas przebywania na pustyni do niezbędnego minimum. To nakazuje rozum. Pustynia nie jest bowiem idealnym miejscem życia człowieka.

W drugą Niedzielę Adwentu słyszymy podobną propozycję: Przygotujcie drogę dla Pana. Powód podobny jak przy budowie autostrady – skrócić czas oczekiwania. Ale przecież droga była gotowa. Moment Wcielenia sprawił, że Jezus stał się drogą skracającą czas spotkania z Bogiem. Co więc się stało, że wcale nie jesteśmy bliżej celu, niż ludzie dwa tysiące lat temu? Bóg skrócił czas, a my próbujemy go wydłużać. Rezygnujemy z prostych dróg, zaczynamy budować własne, na których można się błąkać aż do śmierci. Mówimy, że nie mamy czasu, a świadomie go wydłużamy.

Czas się wypełnił. Czy idąc swoją drogą zdążę dotrzeć na czas do celu?

Może więc trzeba się zastanowić, jak budować drogę życia. Określenie życia jako drogi nie jest zwykłym przypadkiem. Kiedy buduje się drogę, musi mieć ona trzy warstwy. Podbudowę składającą się z bardzo trwałego materiału, prawie jak skała, na której umieszcza się warstwę spajającą i dopiero na końcu można umieścić najcieńszą i jednocześnie najsłabszą warstwę, którą nazywa się ścieralną lub użytkową.

Czy podobnie nie buduje się życia? Chrześcijaństwo ma swój przepis na mocną drogę. Podbudową jest wiara, często określana jako skała. Na niej osadza się nadzieję jako warstwę spajającą. Dopiero na tak przygotowanej drodze rozwija się to, co człowiekowi najbardziej potrzebne, ale też co najłatwiej zniszczyć – miłość. A jeśli buduje się drogę według własnego sposobu? Podbudową czyni się niewiarę i samowystarczalność, tym co spaja nie jest już nadzieja, ale beznadzieja i bezsens. I nawet jeśli jako ostatnią warstwę kładzie się miłość, to jest ona zbudowana na słabym gruncie, spojona czymś, co nie daje jej perspektywy i przyszłości. Tak zbudowana droga ściera się szybko, wystarczy kryzys, płytkość i zmienność uczuć, życiowa niepogoda. Wtedy droga życia przypomina bardziej drogę w nieustannym remoncie.

W Adwencie Bóg przychodzi na nowo, stając się najprostszą i najkrótszą drogą do domu, do szczęścia. Ale wraz z nią przychodzi kolejna pokusa, by na nowo prostą drogę uczynić krętą, by wydłużyć czas.

Dziwiliby się Chińczycy, że racjonalny człowiek świadomie psuje prostą drogę. Bo przecież na drodze chodzi o czas, którego kiedyś może człowiekowi zabraknąć, by zdążyć wrócić do domu.

Czuwać synchronizując czas

Czas Adwentu jest czasem nowego roku dla Kościoła. Niekiedy ten nowy rok Kościoła jest dniem nowych nadziei, jak nowy rok kalendarzowy jest pozostawieniem za sobą starego roku. Nabieramy dystansu do tego, co było – otwieramy się na to, co ma nadejść. Tak też było w tym roku liturgicznym. Zostaliśmy w naszym przeżywaniu liturgii znacznie pozbawieni odniesienia do tego innego czasu. Dla wielu z nas życie stało się okrutnie samotne, jak Ziemia, którą chciałoby się oderwać od Kosmosu.

Na nowy liturgiczny rok otrzymujemy słowo-klucz: Czuwajcie! Ale nad czym i jak czuwać? Czuwać to nauczyć się czekać w czasie. Co to oznacza w praktyce?

Mamy czas natury: słoneczny, krótszy – księżycowy. W to wszystko wpisuje się czas naszego życia mierzonego tygodniami, ale jednocześnie uwarunkowanego naszą biologią – miarą tego, ile nam zostało w przeliczeniu na bicie własnego serca. To zaś przeżywamy w czasie liturgicznym, mierzącym nasz tydzień Dniem Pańskim. Tygodnie zaś mają szerszą perspektywę, do której – w aspekcie jednego ze świąt – właśnie się przygotowujemy. Którym więc czasem żyć albo czy można żyć jednym wyabstrahowanym czasem?

Czuwać to umieć zsynchronizować te czasy. Czas dojazdu do pracy, z rytmem pór roku, rytmem własnego serca i wieczności. Łączyć czasy to jak łączyć niebo z ziemią. Ale żeby rozumieć, trzeba łączyć. Łączyć niebo astronomiczne z niebem teologicznym. Czym jest to pierwsze? Nazywane jest sferą niebieską jako umownym sklepieniem, na którym przemieszczają się ciała niebieskie. Inaczej nie opiszemy kosmosu. Niebo w wymiarze teologicznym trzeba opisać podobnie jako umowną przestrzeń duchową, na której przemieszczają się sprawy ludzkie ze sprawami boskimi, małe troski dnia codziennego i wielkie pytania o wieczność.

Niebo z ziemią w sensie kosmicznym łączy się poprzez bezkres wszechświata. A niebo z ziemią w sensie teologicznym? Człowiekowi nie wystarczy przestrzeń najbliższa, okołoziemska. Szuka dalej. Czasem nie docenia kosmosu jako ładu i chce również tam przenieść ziemskie konflikty. Podobnie z przestrzenią wiary. Uszanowana daje człowiekowi rytm i sens. Zawłaszczana i zaśmiecana ludzkimi interesami staje się bezużyteczna.

Trzeba walczyć o te przestrzenie jako miejsca, których człowiek jeszcze nie zepsuł. Nie można ich zawłaszczyć, ale nie można się od nich odseparować. Ziemia oderwana od rytmu kosmosu zapowiadałaby swój koniec. Człowiek oderwany od wieczności, uwięziony w autonomicznej ludzkiej codzienności, mógłby już tylko opisać „koniec człowieka”.

Czuwajmy więc, abyśmy naszej autonomii nie doprowadzili do absurdu.

Alfa i Omega

Uroczystość Chrystusa Króla Wszechświata naprowadza nas na temat granic zła, czasu i historii. Zła, bo to ostatecznie Bóg wyznacza granicę ludzkiej autonomii i samowystarczalności. Czasu, gdyż nikt z nas nie jest niezależnym autorem nawet własnej opowieści. Historii, bo ukazuje, że to ostatecznie nie człowiek pisze jej ostatnie i najważniejsze karty.

Biblijny opis przywołuje przyjście Boga w chwale. Malarze i artyści przyzwyczaili nas do odmalowywania tej sceny za pośrednictwem kolorów i światła. Jest jednak coś zaskakująco nowego w tym wydarzeniu. Ujmując je w kategorii znaków i symboli, bardziej przypomina akustykę niż malarstwo. Chwała oznacza bowiem to, o czym się słyszy, co ludzie mówią. Jest ona jak „wiadomość dnia”, która zdominuje wszystko inne. I w takiej chwale przyjdzie Chrystus.

Będzie też sąd. Na pozór nikt z wierzących nie powinien się go bać. A jednak… Boimy się, bo będzie to sąd z miłości, a wierzący będą sądzeni z oderwania wiary od miłości. Papież Benedykt XVI nazywa to „sekularyzacją miłości”, a odpowiedzialność za ten stan rzeczy przypisuje wierzącym. Kiedy bowiem oderwie się wiarę od miłości, ta zaczyna szukać już tylko ludzkich podstaw. A wtedy nawet wierzący, przestając kochać, przestaje też wierzyć, bo nie wystarcza mu miłości nawet dla siebie samego, nie umie własną mocą kochać siebie w tym, co go spotyka.

Sąd przypomina trochę przewrót kopernikański w myśleniu. Kiedyś człowiek patrzył na słońce wierząc, że to ono krąży wokół ziemi. Podobnie człowiek wierzy, że wszystko, łącznie z Bogiem, kręci się wokół jego własnych spraw. Dopiero świadomość, że „wszystko co uczyniliśmy jednemu z najmniejszych” zmienia optykę patrzenia na siebie i na świat. Słowo stało się ciałem, czyli człowiekiem i od tego momentu można kochać Boga tylko wtedy, gdy nie odrywa się miłości do Niego od miłości do człowieka.

Czemu więc służyłoby wywyższanie Boga jako Króla Polski w pomnikach, na sztandarach i w pieśniach, gdyby upokarzało się Go w drugim Polaku, Człowieku i Bracie?

Po co więc sąd ostateczny? Aby naprawić skutki wszystkich ludzkich, niesprawiedliwych sądów. Pseudo-Makary napisał kiedyś, że wszystkie owce są owcami, a wilki wilkami. Ludzie zaś są podobni do siebie tylko zewnętrznie. Sąd jest właśnie po to, aby pokazać różnicę pomiędzy dobrem a złem, aby pokazać prawdę o wnętrzu człowieka. I po to, aby człowiek mógł zrozumieć, że jeśli jest jakikolwiek podział między ludźmi, jakiś „gorszy sort”, to tylko w odniesieniu do tych, którzy nie uszanowali Chrystusa Króla w drugim człowieku.