e498ee5c26e7c78a84d1e8f5cd99a033

Wierzący i jednocześnie nie dotknięci wiarą

W tradycji katolickiej (szczególnie w nauczaniu św. Jana Pawła II) pojawia się rozróżnienie pomiędzy ortodoksją a ortopraksją. Pierwsza oznacza posiadanie określonego zasobu idei (teorii) na temat kierunku i kształtu życia człowieka wierzącego. Druga wskazuje na praktyczne zastosowanie tego, co się czasem nazbyt łatwo wyznaje ustami. Właśnie na styku tych dwóch podejść potrzebna jest roztropność. Można bowiem mieć w głowie, czasem nawet w sercu, piękne teorie, ale mogą one pozostać umieszczone – jak gdyby – w intelekcie biernym, w szerokim zasobie różnych elementów tego, co się wie, natomiast można mieć problem z ich wydobyciem w celu zastosowania w konkretnym miejscu i czasie.

Nie jest to problem nowy. Czytania na dzisiejszą niedzielę pokazują dwie postaci: Saula i Dawida. Jeden, przez swoje sprzeniewierzenie się Bogu, stał się postacią schodzącą, drugi zaczyna coraz bardziej być znakiem Bożej obecności i prowadzenia przez Boga. Saul ściga Dawida jako swojego politycznego rywala i jest gotowy rozwiązać sprawę po ludzku (praktycznie), chociaż jest człowiekiem wierzącym. Dawid, mając jeszcze większą sposobność, by potraktować Saula jak wojennego wroga, z szacunku dla jego wybrania wznosi się ponad „praktyczność” rozwiązywania po ludzku relacji z drugim człowiekiem. Daje mu tym samym dowód swoich czystych intencji, ale również wyraża szacunek dla uprzedniego wybrania go przez Boga.

W tym momencie dotykamy istoty roztropności, a więc postawy, która potrafi przegrać w małym, by wygrać wielkie. Postawy, która przychodzące do głowy typowo ludzkie rozwiązania potrafi wznieść na poziom wiary. Można by mnożyć przykłady z życia pokazujące rozdźwięk pomiędzy ortodoksją i ortopraksją. Wystarczy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak chrześcijański polityk traktuje swojego rywala, jak katolik odnosi się do konkurencji, co mówimy o ludziach, którzy myślą inaczej niż my. A przecież wracamy w niedzielę do ortodoksji, powtarzamy nasze wyznanie wiary, słuchamy słów o miłości nieprzyjaciół, a potem przychodzi praktyka życia, która potwierdza brak przeniesienia teorii w życie.

Jak zmniejszyć ten dystans, jak wyrobić w sobie nawyk łączenia prawd wiary z prawdą życia? Najlepszym sposobem jest modlitwa. Jeśli bowiem podejść do niej uczciwie, na początku przypomina bardzo człowieka ziemskiego. Prosimy po ludzku o rzeczy dobre po ludzku, czasem wymuszamy na Bogu takie czy inne działanie w stosunku do naszych nieprzyjaciół. Potrzeba wtedy czasu na dorastanie do drugiego etapu modlitwy, w którym nie człowiek mówi do Boga, ale Bóg zaczyna mówić do człowieka i pokazywać mu nowe rozwiązania. Czy uświadamiam sobie, że szczytem modlitwy nie jest mówienie, ale kontemplacja i zasłuchanie w głos Boga? Modlić się, nie oznacza produkować, modlić się to odpocząć; od tego był szabat, od tego jest niedziela, dzień spoczynku w Bogu.

Potrzeba więc ciszy i wspólnoty. Ciszy, by przestać mówić i móc usłyszeć. Wspólnoty, by zobaczyć, że w centrum mojej modlitwy nie mogę być ja sam. To nie jest sztuka odgrywana na kościelnej scenie,a my nie jesteśmy katolickimi aktorami. Modlitwa to nie akt oddawany sobie samemu, ale Bogu. Bogu we wspólnocie, razem z innymi, w otwarciu na ich potrzeby. Modlitwa to również uszanowanie potrzeby ciszy drugiego człowieka.

Niestety coraz częściej pojawia się „drugi obieg” w modlitwie wspólnotowej, nawet podczas Eucharystii. Są osoby, które mają jakby własną liturgię, własne modlitwy, które nawet ciszę potrzebną innym potrafią zakłócić własną mantrą wypowiadaną często jak w amoku. A przecież są miejsca w Eucharystii, gdzie można Bogu wypowiedzieć siebie, ale są też momenty, w których kulminacją jest wspólne wielbienie Boga. Czy wystarczy nam odwagi, by się temu przeciwstawić? Czy mamy dość siły, by powiedzieć, że najwyższy czas skończyć już z tymi magicznymi postawami w czasie wspólnych celebracji? Liturgia jest jedna, a w niej szczególnie mamy pokazać, że stać nas na jedność.

Verified by ExactMetrics