Cierpienie… ma sens?!

Nie znam człowieka, który jest nieczuły na ból, nie myśli o chorobie, nie próbuje uniknąć tego, co jest ponad jego siły. W tym lęku przed, chyba zbyt mocno utożsamiamy ból z cierpieniem. Chcę jednak napisać o innej warstwie cierpienia – też boli, ale nie chodzi o ból fizyczny, pooperacyjny, o udawaną odwagę stawiania czoła nowotworom, o sztuczny heroizm. Chodzi o cierpienie prawdziwe i o pytanie, czy ono ma sens?

Pierwsze niezrozumienie cierpienia pojawia się w niektórych pseudochrześcijańskich dążeniach. W drodze do celu wyprzedzić, przerosnąć, a nawet zagłuszyć to, co słabe, zapominając przy tym, że wszystkie użyte słowa w Piśmie świętym odnoszą się do życia chwastu. Tak można zachwaścić teologię cierpienia – sprowadzając je do bólu albo do naiwnego heroizmu, którego skrajną formą byłaby banalizacja cierpienia.

Czy jest taki moment, w którym człowiek może powiedzieć, że zaczyna rozumieć potrzebę i sens cierpienia? Może jest nim etap, na którym zaczyna prosić, by cierpienie go nie dotknęło, gdyż wie, że nie da się nim podzielić, jest niekomunikowalne i stawia pytania, na które nie ma łatwych odpowiedzi.

Skąd wiemy, że cierpienie przemienia? Bo człowiek przestaje robić to, co lubi z natury. Nie chce już być pierwszym w cierpieniu, nie chce pragnąć największego cierpienia, nie prosi też o najdłuższe.

Prawdziwego cierpienia człowiek nie szuka, to ono znajduje człowieka. Znajduje wtedy, gdy chce on zachować życie po swojemu. Cierpienie zaczyna zrzucać człowieka z piedestału pychy, bo chce, by człowiek zrozumiał, że cierpi, by nie stracić swojego życia do końca. Cierpienie znajduje człowieka również wtedy, gdy zbyt długo bawi się wolą Bożą. Nie rozumie siebie, ale próbuje pokazać, że rozumie Boga. Owo „Bóg tak chce”, najbardziej głupie i pyszne zdanie, jakie może wypowiedzieć człowiek.

Cierpienie zmusza też człowieka do postawienia pytania bez odpowiedzi: Dlaczego ja? Cierpię, więc jestem. To trochę jak „myślę, więc jestem”. Dlaczego więc w ogóle człowiek musi cierpieć? Bo kłamie sobą, wobec siebie. Cierpienie jest ostatnią szansą ratowania prawdy w życiu. Jest jak myślenie – kiedy przestaję myśleć, przestaję być.

Nie jest to więc opowieść o bohaterskim znoszeniu bólu, ale o pokazaniu, że cierpienie ma drugie oblicze, które przetrwało jeszcze w języku: „Nie cierpię czegoś, kogoś”. Nie cierpię, to znaczy nie znoszę, nie akceptuję, nie kocham. Czy w takim kontekście warto nie cierpieć?

Pozostał też zdrowy rozsądek, który czasem każe zauważyć różnicę pomiędzy bólem a cierpieniem. Robi wszystko, by nie zabrakło środków przeciwbólowych, jednocześnie czuwając, by ktoś nie chciał uśmierzyć cierpienia niezbędnego, ratującego życie.

Dlaczego cierpienie?

U początku Wielkiego Tygodnia z roku na rok coraz częściej słyszę pytanie, czy nasza wiara nie mogłaby wyglądać inaczej, czy opis Męki i Śmierci Chrystusa – tak obcy współczesnej mentalności – nie odstrasza młodych ludzi od Kościoła, czy nie jest zbyt trudną próbą dla wrażliwych? Niektórzy mówią wprost, że słowa o cierpieniu Chrystusa na krzyżu zupełnie do nich nie przemawiają. Jeszcze inni stawiają pytanie o sens powrotu do wydarzeń sprzed wieków, o przytaczanie nie naszej historii. Najprościej można by odpowiedzieć, że to nie liturgia wraca do tamtych dni, ale że to my uciekamy w czas „przed Chrystusem”, a liturgia próbuje nas tylko odnaleźć tam, gdzie jesteśmy. Może chce nas spotkać jeszcze przed zdradą, przed zaparciem się Boga, przed ostatecznym i radykalnym kłamstwem.

Ta właśnie liturgia znajduje nas gdzieś w tamtym tłumie, gdzie Chrystus dla wielu jest tylko przegranym, końcem religii, końcem pewnego epizodu w historii człowieka – pustym grobem, pustym kościołem. Dopiero kiedy odnajdziemy siebie „przed Chrystusem”, będziemy zdolni wrócić w nasze czasy jako wierzący. Po to właśnie są te powroty Wielkiego Tygodnia.

Wielki Tydzień to również czas słuchania. Każdy kto zna człowieka niesłyszącego wie, jak trudno mówić nie słysząc. I nawet jeśli niesłyszący nauczy się mówić, to i tak trudno mu komunikować, gdyż nie do końca może zrozumieć co mówi ktoś, kogo nie słyszy. A czy ja słyszę Boga? A jeśli nie, to jak Mu odpowiadam nie słysząc, jak opowiadam o Nim innym?

Pytanie najtrudniejsze: wiara i cierpienie. Wyobraź sobie, że mówisz prawdę i nikt ci nie wierzy. Przeinacza się Twoje słowa, ostatni świadkowie mówią, że usłyszeli coś zupełnie innego. Ze swoją prawdą zostajesz sam. Najpierw walczysz, potem cierpisz, a na koniec umierasz wraz z nią. Może dlatego mówi się, że niektóre prawdy zabieramy się do grobu. I gdyby nie Zmartwychwstanie, to większość prawd, o których nie chce się słuchać byłaby zabita przez niesłuchanie i tolerancję (posłucham cię innym razem, nie narzucaj mi swojej prawdy), zabita bez nuty cierpienia, przemocy i krzyża. Cierpiałby tylko ten, kto prawdę zabierałby do grobu, a proroctwo Kajfasza byłoby ciągle aktualne (lepiej, żeby jeden cierpiał za naród).

Cierpienia nie rodzi wiara. Cierpienie rodzi kłamstwo i wszystko co prawdę usiłuje przemilczeć. Kiedy człowiek nie może przemówić życiem, czasem próbuje przemówić śmiercią. Bohaterowie żyją dzięki pamięci żywych, Prawda żyje dzięki Zmartwychwstaniu Chrystusa. Dlaczego więc cierpienie?

A dlaczego istnieje kłamstwo, przemilczanie prawdy, nazywanie dążenia do prawdy chorym roszczeniem? Bez tego wiara nie potrzebowałaby cierpienia, męczenników, opisu Męki Chrystusa.

Beze mnie nie byłoby cierpienia.

Verified by ExactMetrics