Gdyby spróbować zebrać różne opinie na temat centrum świata,
a potem centrum historii, ostatecznie przyznalibyśmy rację Ludwikowi XIV. Dla
każdego – i to niekoniecznie egoisty – własne życie jest tym, co skupia
przyjaciół, wydarzenia, na czym buduje się własną historię. Tak myślał Król
Słońce, tak myślał Salvador Dali malując obraz „Tajemnica dworca w Perpignan”.
Czwarta niedziela Adwentu stawia podobne pytanie o centrum.
Mówi o Betlejem, mieście z wielką historią i mizernymi widokami na przyszłość. Mieście
królewskim, którego rola w czasach narodzin Chrystusa sprowadzała się już tyko do
miejsca postoju w drodze do kariery w stolicy. To trochę jak królewska droga z
Sochaczewa do Warszawy. I nagle to miejsce staje się centrum świata i historii…
I trwa aż do dziś, umownie mierząc historię naszego świata.
W czasie Pasterki usłyszymy słowa o tym, jak naród kroczący
w ciemnościach ujrzał światło. Przyzwyczailiśmy się do życia w blokowiskach i
pracy w biurowcach zasłaniających światło, do podróży metrem i chodzeniu w
tunelu. Niczym nowym nie jest już palenie światła przez cały dzień. Kiedy
wychodzimy z domu, słońca jeszcze nie ma, kiedy wracamy, już go nie ma. Czy w sztucznie
oświetlonym mieście doskwiera nam aż tak bardzo coraz krótszy dzień?
Można nie zauważyć ciemności i można nie dostrzegać – i konsekwentnie
nie potrzebować – innego światła poza sztucznym.
Adwent kojarzy się z Roratami, przejściem z ciemności do światła, z bezsensu do sensu, ze sztucznego światła do prawdziwego. Trzeba tylko dostrzec, że oprócz metra, tunelu, biura, Faktów i Wiadomości, istnieje jeszcze prawdziwy świat, w którym ciemność potrafi przerazić, a światło szczerze ucieszyć. Wtedy inaczej przeżywa się Adwent, inaczej też czeka się na Boże Narodzenie.