I znowu niedziela

Przed nami dzień nie zagospodarowany jeszcze do końca przez pracodawcę. Dla jednych dzień oczekiwany, kojarzony z zasłużonym odpoczynkiem. Dla innych dzień wyrzutu, kolejnego zresztą, za źle wybraną drogę, dzień samotny. Dla jeszcze innych to sen jako najcudowniejsze lekarstwo na nowoczesność.

Kiedy próbowano opisać istniejący świat, w pewnym momencie poddano go eksperymentowi: narzucono na niego czas i przestrzeń. Odtąd wszystko było oczywiste: kto jest blisko, kto daleko, kto przybył na czas, a kto się spóźnił. Odtąd wiedziano już, kto zdąży potem, a kto się spóźni. Dla kogo zabraknie przestrzeni, a kto będzie się rozkoszował dodatkowym pustym mieszkaniem sąsiada. Wiedziano wszystko aż do czasu, kiedy człowieka opuścił wzrok i nie widząc już tak jasno kategorii narzuconych na świat, odrzucił jego pewniki aż po oczywistą oczywistość euklidesowej geometrii. Od tamtego czasu runęło wszystko: zwątpiono w prostą prosto biegnącą w nieskończoność, punkt zaczął zajmować powierzchnię, rzeczywistość przestała wpisywać się w kwadraty. Nawet świętość i grzeszność stały się bardziej elastyczne.

Jutro powrót do przeszłości, na moment powróci geometria euklidesowa. Powróci podział na trędowatych i czystych. Tylko w naszych kościołach znajdziemy elastyczną mentalnie świętość i grzeszność, skupioną realnie w jednej ławce. I będzie ON, znający już wtedy przyszłość euklidesowej geometrii, błąkający się pomiędzy czystymi i nieczystymi, idący prostą nie prostą, bo prosta dla niego nie jest prosta w nieskończoność (jak mówią niektórzy On umie ją pisać po krzywych). Czy zabrakło Mu, podobnie jak wielu z nas, określonej jasno tożsamości? Czy nie wiedział, gdzie stoimy „my”, gdzie „oni”? Błąkał się jak walentynkowy zakochany…

A jednak wiedział Kim jest: czystych potępił, nieczystych uleczył. A co zrobi z nami jutro? Może warto pójść choćby po to, by zobaczyć czy rzeczywistość wpisuje się w schemat kategorii i czy w czystym miejscu można zarazić się nieczystością…

Może więc warto pójść choćby po to, by się przekonać, że dzień nie zagospodarowany do końca przez pracodawcę ma sens.

Bóg się rodzi

Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką. Ujrzał, ale już po chwili pomyślał, że to mu się tylko wydawało. Po kilku dniach miał już gotową teorię naukową, która go uspokoiła – nic się nie stało. Umysł czuwa.

Pasterze mówili nawzajem do siebie: Pójdźmy do Betlejem. No właśnie, pasterze. Zawsze znajdzie się grupa ludzi, którzy bezmyślnie za czymś pójdą, w coś uwierzą. Im bardziej nierealne, tym bardziej przylgną.

I nagle przyłączyło się do anioła mnóstwo zastępów niebieskich. Teraz już nikt nie powinien mieć wątpliwości. Anioły przesądziły o wszystkim. Tu już chyba kończy się granica ludzkiej naiwności.

 

Tak sobie myśleli…

 

Tak myśli wielu. Tak myślałem kiedyś i ja. I pewnego dnia bez wielkiej światłości, bez pasterzy i bez aniołów mogłem Go doświadczyć. W małym listopadowym zdarzeniu. To byłem z pewnością ja i to bez wątpienia był On. Teraz przychodzi zwyczajnie, codziennie, czasem nawet tak, że nie zmąci spokoju, planów, grzechu. A jednak przychodzi. I to jest dla mnie najpiękniejsze Boże Rodzenie się dla mnie.

 

 

Odkryć człowieka w sobie

Jednym z konfliktów będących udziałem człowieka jest napięcie, jakie zachodzi pomiędzy metafizyką a historią. Z jednej bowiem strony nasze myślenie jest naszpikowane treściami, których nie chcemy, nie umiemy, czy wręcz nie mamy czasu ani sprawdzać, ani pogłębiać. Po prostu przyjmujemy je na wiarę. Z drugiej zaś strony mamy historię i to nie tę ponad czy poza nami, ale historię naszego życia. Ta zaś też nie zawsze jest dostatecznie pogłębiana – czasem dlatego, że spodziewamy się wniosków, czasem nie umiemy, nie chcemy… Pokazuje to jednak, że istnieje jeszcze drugie napięcie – nie tylko to pomiędzy metafizyką i historią, ale pomiędzy nami a metafizyką i historią.

                Tymczasem przed nami święta. Słowo stanie się ciałem i zamieszka wśród nas. Można pytać: metafizycznie czy historycznie? Jeśli metafizycznie, to może znajdziemy jeszcze jakiś nowy argument na „dziecko Demiurga”. Jeśli historycznie, to znajdziemy Mu odpowiednie miejsce – najważniejsze, by było poza miastem. Zagwarantujemy nawet dobry dojazd i opiekę. Co jednak dla nas? I tu dotykamy istoty problemu. Słowo stało się człowiekiem. Po co? Może po to, by dać pożywkę kilku soborom a przy okazji herezjom. Może po to, by Bóg znalazł nowe „medium” w dotarciu do człowieka, bo „stare” przestało się sprawdzać. Może wreszcie tak po prostu, bo Bóg nie musi zaspokajać swoich pragnień czy potrzeb, wystarczy, że aktualizuje siebie – raz w metafizyce, innym razem w historii.

                Pytam uparcie: Po co jednak Słowo stało się ciałem? Może i po to, by człowiek stał się człowiekiem. Człowiekiem na miarę człowieczeństwa Boga. Syn Boży przyjął naszą naturę, by ją przemienić. My już mamy naturę. Teraz trzeba nam przyjąć Boga, by tę naturę przemienić, by stać się człowiekiem jak On. Może właśnie to miał na myśli Leon Wielki, kiedy wołał: Poznaj swoją godność chrześcijaninie. Ty ją już masz, ale jakże często nie rozpoznaną, prawie jak metafizyka czy historia. Warto ją chyba przyjąć, nie koniecznie pojąć od razu. Przyjąć to, kim jestem, kim jest On. Przyjąć prawdę, że rodząc się raz chce rodzić się na nowo… jak człowiek. Jak Ty i ja. Może więc warto zrezygnować w tym roku z metafizycznego i historycznego charakteru świąt, i przyjąć po prostu naturę daną przez Boga, tak jak dziecko przyjmuje narodzenie. Gdyby chciało przyjąć je dogłębnie, świadomie, podbudowane intelektualnie, wtedy nie narodziłoby się nigdy… jak człowiek. Świętujmy więc to, że Bóg stał się człowiekiem, że pokazał nie sens metafizyki i historii, ale że ma sens również dla nas rzecz o wiele nam bliższa – Oto człowiek może stać się człowiekiem.