Adwent – czyli co?

Nie wiem, ilu z nas miało doświadczenie chodzenia w wysokie góry? Ci, którzy chodzą, zrozumieją od razu zaproponowane przeze mnie motto na tegoroczny Adwent. Brzmi ono: Jaka góra, takie przeżycia. Na wysoki szczyt nie można wjechać samochodem, pójść w szpilkach czy z kilkoma walizkami. Nie da się też mieć wszystkiego co zwykle w zasięgu ręki: laptop, drukarka, ekspres do kawy. Zabiera się zwykle plecak i to dobrze spakowany, czyli dobrze przemyślany: coś do jedzenia, ciepła odzież, latarka, telefon do kontaktu w razie niebezpieczeństwa.

Jaki z tego wniosek? Najpierw taki, że „jaka góra, takie przeżycia”. Jeśli przeznaczymy na pójście w góry godzinę, to gdzie w godzinę możemy zajść? Takie też przeżycia. Adwent proponuje nam duchową górę. Też trzeba spakować rzeczy niezbędne: coś do jedzenia, coś co daje ciepło i bezpieczeństwo, jakieś światło na wypadek nieprzewidzianych okoliczności i kontakt. Można by to duchowo rozpisać: Eucharystia, miłość, Słowo Boże jako pochodnia i łaska jako duchowy odpowiednik kontaktu.

Czy umiemy mądrze się spakować? Zacznijmy od rzeczy prostej. Zajrzyjmy do torby, którą zabieramy do pracy. Co w niej nosimy i czego potrzebujemy codziennie. Potem pomyślmy o naszej słabej woli. Zawsze butelka wody pod ręką, bo może chcieć się pić (nawet jeśli do pracy mamy 10 minut). Trzeba tylko uważać, aby to się nie rozwinęło w inne potrzeby – może zachcieć mi się spać i wtedy będę też targał łóżko! Mądrze się spakować, to znaczy ascetycznie, ograniczając się do minimum, do rzeczy niezbędnych.

W górach obowiązują szlaki. To nie to samo, co pójść na skróty na swoim osiedlu. Za brawurę płaci się wysoką cenę. Adwent też ma swoje szlaki. I jeśli przewiduje się, że do celu potrzeba czterech tygodni, nie da się tego zrobić w cztery dni, tym bardziej w godzinę przed wieczerzą wigilijną.

Ale czy Adwentu w ogóle potrzebujemy? Tak. Bo wszystko w nas co wielkie jest nastawione na nieskończoność. Nie zrozumiemy jej myśląc w kategoriach nieskończoności. Nie jesteśmy w stanie ogarnąć wszystkiego jednym spojrzeniem. Poznajemy i rozumiemy po części. Po to kolejny nowy rok w kościele, nowy rok w życiu. Zamknąć stare, bo inaczej nie ma sensu nowe. Za rok zrobimy dokładnie tak samo. W ten sosób poznamy i zrozumiemy swoje życie na samym końcu. Zrozumiemy je przez te krótkie okresy, które łatwiej uchwycić i zanalizować.

Czy czas jest krótki? A ile zapamiętujesz? Czy jesteś w stanie nauczyć się wszystkiego jednocześnie, nawet z wąskiej dziedziny? Po to mamy egzaminy, semestry, okresy rozrachunkowe. Widzimy tylko wtedy, kiedy coś jest na miarę naszego wzroku. Rozumiemy tylko wtedy, gdy coś da się uchwycić naszym rozumem.

Po to też jest Adwent, żeby zobaczyć, czy jesteśmy zdolni zapamiętać cztery tygodnie, ponazywać je, powiedzieć co w nich wielkie i dlaczego. A jeśli to za trudne, to nie porywajmy się na wyższe góry, bo bez tych adwentowych pagórków to zbyt ryzykowne.

Czas jest krótki, aby nie wprowadzać nas w zakłopotanie, że się nie uda. Krótki, bo tylko tak zobaczymy, czy potrafimy robić konsekwentnie rzeczy małe, zanim odważymy się na wielkie.

Boję się o…

Od czasu do czasu przychodzi ktoś zapytać o sens wiary, jednocześnie dodając, że nie wierzy w życie wieczne. Odpowiadam wtedy bardzo krótko: udawanie wierzącego bez wiary w życie wieczne nie ma najmniejszego sensu. Jeśli nie wierzysz w życie wieczne, jesteś automatycznie zwolniony ze wszystkiego co wiąże się z wiarą.

Ale jeśli nie wierzę w życie wieczne, to w co wierzę?

Może w siłę doczesności. Przedłużam ją dziećmi, dziełami, zasługami. Im więcej zostawię, tym dłużej coś przetrwa. Niewierzącemu humaniście wystarczy. A nauki ścisłe? Zasada zachowania energii? Stała jest tylko w układzie zamkniętym. A przecież w doczesność wkrada się śmierć i to ona powoduje ową „utratę” energii.

Trzeba więc zamknąć się na śmierć. Uszczelnić doczesność. Uśmiercić mrzonki o życiu wiecznym. Może w grudniu brzmiałoby to lepiej. W listopadzie zbyt dużo myślę o zmarłych, by teoria o zamkniętej doczesności miała sens.

Po świecku odsuwam myśl o śmierci zastępowalnością pokoleń. W wymiarze duchowym ufność pokładam w nowych powołaniach. Ale czy to sprawia, że ja sam mam prawdziwe życie?

Ci, którzy nie wierzą, odrzucają pytanie o wieczność i pozornie mają problem rozwiązany. Ci, którzy wierzą, wymyślają niebo w taki sposób, by w niczym nie przypominało doczesności. Może dlatego niewielu chce iść do nieba, bo nie chce uwiecznić tego, czym żyje teraz.

Wyciągam więc wniosek, że wieczność nie ma sensu. A może jednak to doczesność nie ma sensu, kiedy nie ma perspektywy? Przedłużam życie. Ale respirator nie daje życia wiecznego. Nie przedłużam więc życia, ale oddalam moment śmierci.

Czym jest więc wiara w życie wieczne? Jestem zmuszony odpowiedzieć na to pytanie w czasie. Więc stawiam je inaczej. Czy można wierzyć w sens czasu w dłuższej perspektywie, jeśli odrzuca się wycinek tego czasu, którym jest dzisiejszy dzień. Bez sensu tej godziny, tego dnia, miesiąca, nie ma sensu czas w dłuższej perspektywie. Podobnie z wiecznością. Bezsensu nikt nie chce uwieczniać. Oznacza to jednak nie tyle brak sensu wieczności, lecz brak sensu chwili, a w konsekwencji brak czegoś do uwiecznienia. Sumowanie bezsensu nie daje sensu. Sumowanie pustego życia nie daje pełni nieba.

Jeśli nie wierzę w życie wieczne muszę unikać Kościoła, Boga, wiary. Nie dlatego, że te rzeczywistości nie istnieją. Unikam, ponieważ nie mając potrzeby szukania sensu, nie pytam o sens, a w konsekwencji nie mam potrzeby stawiania sensownych pytań.

Zawsze jednak mogę zająć się ekologią, zasobami naturalnymi, zrównoważonym rozwojem. Moje odpowiedniki życia wiecznego. Zastanawiam się tylko, czy od czasu ogłoszenia przez papieża Franciszka „nawrócenia ekologicznego” więcej osób poszło do nieba? Ale skoro go nie ma, pójdę przynajmniej w niedzielę przytulić się do drzewa i nawrócić ekologicznie.