Czyści vs. trędowaci – implikacje praktyczne

Trąd tylko na pozór jest chorobą przeszłości. Może łatwiej go zdiagnozować, opisać, ale przeoczony może powodować te same skutki co przed wiekami. Pozostaje ciągle napięta relacja: czyści vs. trędowaci. Czytając jednak Ewangelię dwadzieścia wieków później, nie tylko trąd przychodzi na myśl. A jeśli nawet, to raczej w postaci współczesnej odmiany grzechu. Opis z Księgi Kapłańskiej wykorzystany w liturgii jest charakterystyczny. Pomija istotne elementy i może przez to staje się trochę nieludzki. Zaczyna się od opisu pojawienia się trądu i nagle następuje przeskok opisujący odizolowanie człowieka trędowatego. Te pominięte szczegóły to nie tyle stygmatyzacja trędowatych, co raczej ukazanie troski – troski o nich i o pozostałych ludzi zdrowych. Szczegółowa diagnoza trądu pokazuje, że trędowatego nie ocenia się w sposób mechaniczny, sprowadzając do prostego podziału zdrowi – chorzy. Ta subtelność opisu choroby pokazuje, że najpierw dokonuje się drobiazgowej diagnozy, by z jednej strony za szybko nie orzec o chorobie, z drugiej zaś – jeśli choroba zostanie stwierdzona – by nie narażać pozostałych członków wspólnoty.

Przypomina to podział grzechu na powszedni i ciężki. Powszedni nie jest stanem idealnego zdrowia, ale nie jest jeszcze powodem odseparowania. Jak długo dotyka pojedynczego człowieka i nie jest zagrożeniem dla innych, nie ma potrzeby stygmatyzacji chorego. Natomiast grzech ciężki to grzech relacji. Skoro zaś grzesznik wchodzi w relację nie naraża już tylko siebie, ale również pozostałych. I właśnie dlatego są potrzebne pewne procedury utrzymania wspólnoty w zdrowiu.

Ważny jest jednak stosunek do trądu, czyli do grzechu. Nie chodzi bowiem o samą chorobę, ale o człowieka chorego. Nikt nie próbuje bagatelizować choroby, ale gdy przychodzi refleksja nad stosunkiem do człowieka chorego, wtedy pojawia się inny rodzaj zdrowia/choroby tych tzw. niedotkniętych chorobą. Żeby bowiem pomóc choremu trzeba go dotknąć. To znaczy być z nim, wziąć swoiście jego chorobę i jego stan w tej chorobie na siebie. Czy matka odseparuje od siebie dziecko, które jest chore? Czy bliscy porzucą chorego tylko dlatego, że zdiagnozowano u niego chorobę? A czy święty porzuci chorego tylko dlatego, że jest on obarczony grzechem? Właśnie nasz sposób „dotyku” człowieka chorego pokazuje o co naprawdę chodzi zdrowym. Czy o nierozprzestrzenianie się choroby, czy o pomoc choremu, czy po prostu o święty spokój, żeby ich to nie dotknęło. I kto wtedy jest naprawdę chory w głębszym wymiarze? Człowiek w całej biedzie grzechu czy też człowiek nieczuły?

To są pytania, które w międzynarodowym dniu chorego warto postawić w kontekście naszej relacji do ludzi chorych i grzesznych. To właśnie w naszym stosunku do nich wychodzi cała nasza świętość albo maskowany trąd nieczułości i hipokryzji. Czy nie rozumiemy świętości wyłącznie według zawołania „obyśmy zdrowi byli”, nawet za cenę skreślenia tych, którym można by pomóc, ryzykując z miłości?

Zawiesić bojowanie, by odkryć sens życia

Jeśli człowieka interesuje choć trochę odpowiedź na pytanie co daje mu wiara, odpowiedź jest następująca: wiara wzywa, by zawiesić bojowanie i odkryć sens życia. Dzisiejsza Ewangelia na piątą niedzielę zwykłą rozwija to na przykładach. Dzień z życia Jezusa – rozpoczyna w synagodze (modlitwą, która daje sens), by następnie działać (uzdrawiać ludzi). Słowem – najpierw znajduje sens, by nadać go swojemu działaniu. Dzień z życia człowieka – najpierw pogrąża go trud codzienności, w tym trudzie próbuje odkryć sens, a kiedy go nie odkrywa może stwierdzić, że życie jest wyłącznie bojowaniem. Ludzie, którzy przychodzili do Jezusa, gdzieś podświadomie czuli tę różnicę. Nie przychodzili z nadmiaru czasu, ale z braku sensu.

Chrześcijanin jest jakby pośrodku. Nie jest tak bardzo zjednoczony z Bogiem, by ludziom opowiadać tylko o Nim. Ale nie może też być pogrążony wyłącznie w codzienności, by opowiadać tylko o problemach świata. Po czyjej więc stronie powinien się opowiedzieć człowiek wierzący? Jeśli uzna siebie za posłańca Boga, może i będzie powtarzał pobożne rzeczy, ale nie będzie słuchał i rozumiał ludzi. Jeśli stanie się posłańcem wyłącznie ludzi, będzie opowiadał o problemach świata, ale nie będzie zdolny do słuchania Boga.

Czego więc chrześcijanin musi się uczyć? Umiejętności przerwania modlitwy, gdy trzeba usłyszeć człowieka. Ale i przerwania biadolenia, gdy trzeba usłyszeć Boga. Rodzi to pewne konsekwencje: głosić rzeczy przemodlone, a rzeczy niesione przez świat umieć przemodlić.

Tak właśnie rodzi się chrześcijańska modlitwa wstawiennicza. Umieć nosić w sercu człowieka, chcieć o nim opowiadać Bogu i być zdolnym do usłyszenia tego, co mówi Bóg, by mieć co człowiekowi powtórzyć.

Czy warto dzisiaj być prorokiem?

Od wielu lat panuje moda na rankingi zawodów cieszących się zaufaniem społecznym. W tym kontekście warto postawić pytanie: Czy warto dzisiaj być prorokiem? Jak prorok plasuje się w rankingu zawodów zaufania, czy jest to „zawód” z przyszłością, skoro z przyszłością tak bardzo się go kojarzy?

Zanim odpowiem na to pytanie, może warto najpierw nakreślić kilka cech charakterystycznych, jakie musi spełniać „kandydat” na proroka. Najpierw prorok a lęk. Prorok nie powinien się lękać, poza dwoma przypadkami. Po pierwsze, kiedy piętnuje nadużycia z pominięciem grup wpływowych. Znamy takich proroków, którzy potrafią wyrzucać grzechy, ale ludziom bez większego znaczenia społecznego. Potrafią patrząc w oczy wielkiej skorumpowanej władzy wyrzucać małe grzeszki władzy o lokalnym znaczeniu. Po drugie, prorok powinien się lękać, kiedy nadużywa wielkich słów do załatwiania własnych, małych interesów. Oznacza to, że ogólnie ważnych zasad, choćby takich jak prawda, nie wolno naginać, by piętnować swoich osobistych wrogów.

Prorok musi brać również pod uwagę odniesienia. Jeśli odwołuje się do sumienia, musi pamiętać, że spotka się z zarzutem subiektywizmu i – konsekwentnie – nic poza własnym sumieniem go nie obroni. Drugie odniesienie to autorytety. Prorok może ograniczyć się do cytowania autorytetów nie do podważenia, samemu nigdy nie zajmując stanowiska. Czy jednak można być takim prorokiem, co do którego nawet nie wiadomo kim jest i co myśli, poza zdolnością cytowania autorytetów, które przywołuje?

Również współczesny prorok musi zdawać sobie sprawę z faktu, że wcześniej czy później ktoś postawi mu pytanie, jakim prawem to czyni? I wtedy okazuje się, kto jest prawdziwym, a kto fałszywym prorokiem. Fałszywy prorok zawsze będzie się zasłaniał nietykalnością, klauzulą sumienia. Prawdziwy będzie wiedział, że kiedy liczy się cel proroctwa, wtedy nie liczy się cena, jaką trzeba zapłacić.

Wreszcie prorok kojarzy się zawsze z jakąś formą walki ze złym duchem. Chętnie przywołuje się wielkich świętych, którzy w sposób namacalny, fizyczny, walczyli ze złem. Chętnie opowiada się jak to zły duch miotał sprzętami domowymi, potrafił wyrządzać nawet krzywdę fizyczną. Zapomina się jednak, że wielu świętych ten rodzaj działania złego ducha traktowało jako jego przegraną i uciekanie się do prymitywnych form manifestowania swojej obecności, gdy już na innych frontach zły duch przegrał. Tymczasem prawdziwe działanie złego ducha jest z reguły łagodne, by nie rzec codzienne. Człowiek czyniący zło nie ma wtedy problemu ze snem, oszukując człowieka w dzień, serce nie wypomina mu nocą. To są prawdziwe przejawy działania złego.

Kim jest więc prorok? Nie mierzy się jego siły liczbą wizyt demona, nie mierzy się też klikalnością w internecie. Prawdziwego proroctwa nie można zaplanować ani nie można zakładać profesjonalizacji usług w tym względzie. Raczej przychodzi ono na człowieka znienacka, i jak pokazuje historia duchowości, w pierwszym odruchu prorok chciałby się schować, przekonać, że to go przerasta. Jednocześnie, kiedy odczytuje to jako posłanie, poddaje się misji prorockiej ze wszystkimi tego konsekwencjami.

Nie pojawi się więc prorok w rankingach zawodów zaufania społecznego. Po pierwsze dlatego, że to zawód niestały i niepewny. Po drugie, że nie obroni się proroctwa prawem ani klauzulą sumienia. Po trzecie, proroctwo pojawia się tam, gdzie docenia się codzienną pracę nad sobą, a nie tylko chwilowe duchowe uniesienia czy też usprawiedliwianie całego zła jakąś zewnętrzną siłą. Społeczeństwo potrzebuje proroków, ale – podobnie jak w odniesieniu do mężów stanu – nie są oni nigdy jakąś autoprodukcją nastawioną na rozgłos i zysk. Pojawiają się w porę i nie w porę, nie planujący i nie planowani. I tylko takich proroków warto słuchać.   

Verified by ExactMetrics