Świadkowie zmartwychwstania

Sezon na świadectwa rozpoczęty.

Ze zmartwychwstaniem jest trochę tak jak z każdym zdarzeniem, w którym nie brało się udziału, czy z książką, której się nie czytało – najwięcej można o nich powiedzieć. Co jednak można powiedzieć o zmartwychwstaniu? Na przykład, że jest pusty grób, który widziałem w czasie pielgrzymki do Ziemi Świętej, że były przerażone straże, których nie widziałem, że były złożone chusty, których też nie widziałem. W pewnym momencie trzeba by stwierdzić, że kiepski ze mnie świadek zmartwychwstania.

A co o nim wiem? Choćby to, że niektórym ożywiło serce do przemiany życia, że kilka osób postanowiło coś, na co nie miało odwagi od wielu lat. Bycie świadkiem zmartwychwstania polega więc na tym, co dzieje się w sercu a nie w Jerozolimie.

A jeśli w sercu nie działo się nic w czasie Paschy A.D. 2010?

Może zatem nie warto opowiadać o książkach, których się nie czytało… Zawsze może przecież zdarzyć się ktoś, kto je zna! A wtedy marny ze mnie świadek.

Opowiadajmy więc o tym, czego doświadczyliśmy, dzielmy się tym, co jest rzeczywiście naszym udziałem. Może będzie tego mniej, ale za to bardziej autentyczne.

Powroty ciągle bolą

Piątek wieczór, Heathrow Airport. Czekając na samolot wchodzę do toalety. Dwóch mężczyzn rozmawia po polsku o imprezie na którą lecą. Mówią językiem rynsztokowym używając może 10-15 słów. Przynajmniej dwa z nich pojawiają się nieproporcjonalnie często.

Wsiadam do samolotu. Po kilku dniach nieobecności w Polsce cieszę się na powrót do kraju. Obok mnie w samolocie siedzi młody mężczyzna. Przed startem pyta mnie po angielsku o której będziemy w Warszawie. Wygląda na kulturalnego człowieka. Przegląda angielską gazetę. Po chwili wyciąga polską. Jeszcze przed startem dzwoni do Polski do swojego kolegi. Rozmawia przez telefon, ale już zupełnie inaczej. W kilku wypowiedzianych zdaniach pełno jest k… i innych dosadnych zwrotów.

Dwie godziny później lotnisko w Warszawie. Czekamy na bagaże. Kilku młodych ludzi odzywa się do siebie w taki sposób, iż mam wrażenie, że nie leciałem samolotem, lecz jakimś transportem dla…

Następnego dnia idę po zamówione książki do księgarni w Warszawie. Na ulicy co chwilę słyszę słowa, które do języka polskiego weszły z tzw. łaciny postmodernistycznej. Jest mi przykro.

Niedziela, wysiadam z metra. Jeden z młodych ludzi usiłuje popisać się przed dziewczyną, że jest mądrzejszy od… bramki w metrze. Potem opowiada jej o za…….. imprezie na której był wczoraj. Kilka metrów dalej inny młody człowiek uskutecznia wypróżnianie z oskrzeli. Dobrze, że jestem już dłuższy czas po kolacji.

Zastanawiam się co się z nami Polakami dzieje. Czy rzeczywiście miał rację jeden z polskich filozofów, który kilka lat temu pisał z przekąsem, że nie musimy się zmieniać, bo Polska jest elementem pięknego pałacu zwanego Europą, który przecież też ma mieszkania dla służby. Czy nasze życie musi rzeczywiście przypominać pijaną i niewychowaną służbę? Czy język polski jest zbyt trudny dla przeciętnego Polaka, by mógł posługiwać się nim w poprawny sposób?

Jutro już będzie lepiej. Osłucham się z językiem i nie będzie już tak raził. Ale czy dla uniknięcia kulturowego szoku trzeba jeździć po Europie autokarem, by mieć przynajmniej dwadzieścia godzin na inkulturację wracając?

Powroty bolą, tym bardziej, że usiłuje się opowiadać przyjaciołom jak wiele się w Polsce zmieniło. Łapię się jednak na tym, że to tylko idealizacja rzeczywistości powodowana tęsknotą za krajem. Umiłowaliśmy robienie z kraju hotelu robotniczego Europy, w którym można żyć byle jak, odreagowywać stresy. Można oczywiście jeździć samochodem, unikać środków transportu miejskiego, nie słuchać co ludzie mówią. Ale ja chcę być z ludźmi, kocham swój kraj i ciągle wierzę, że to tylko złudzenie, że przecież jesteśmy już inni.

Dobrze, że już niedługo wykłady, inne środowisko, inni ludzie. W przerwie chyba jednak powstrzymam się przed pójściem do swojego automatu po kawę. Nie pójdę, by móc jeszcze chwilę wierzyć, że to wszystko mi się tylko śniło.

Bóg umarł…

Od czasu do czasu pojawia się ktoś, kto wieści śmierć Boga. Mówi to zawsze w jakimś konkretnym celu. Bo albo chce ocalić wierzącego przez pamięć Boga, albo zmusić go do głębokiego rachunku sumienia. Tak czy inaczej, wiara nekrologiczna jest w istocie zaproszeniem człowieka na pogrzeb Boga. I jak to na pogrzebie bywa, prawo do opowiadania o zmarłym ma każdy kto go znał, a nawet ci, którzy go nie znali, bo przecież umarł i nie zaprzeczy.

To krótkie wprowadzenie wydaje się niezbędne do pełniejszego zrozumienia lektury artykułu Jana Hartmana „Zła nowina” (TP , 31 stycznia 2010). Artykułu, który obok polemicznych wątków merytorycznych, zdaje się mieszać filozofię, osobiste wyznanie, pobieżne relacjonowanie nie do końca uargumentowanych opinii, czy wreszcie, co osłabia wydźwięk tego artykułu najbardziej, używanie kwantyfikatora wielkiego.

Tekst jednak powstał. I nie chodzi autorowi najwyraźniej o to, by wpisać się nim w poczet wieszczów śmierci Boga. Ciężar gatunkowy tego tekstu nie jest bowiem aż tak wielki. Przypomina raczej współczesną formę tworzenia prawdy: wyolbrzymiaj, prowokuj, a niewątpliwie znajdzie się ktoś, kto powie coś, czego nie wiesz, albo powiedzieć nie chcesz. I tu autor się nie myli. Tekst prowokuje, czego jestem najlepszym przykładem. Skoro zaś tekst nie jest manifestem programowym, lecz raczej przyczynkiem do poruszenia umysłu, powstrzymam się od komentowania tekstu jako całości (bo całością nie jest), koncentrując się wyłącznie na tym, co we mnie rezonuje po lekturze tekstu.

Tolerancja i miłość. Zestawienie istotne, aczkolwiek niebezpieczne, jak wszelkie zestawienia pojęć, które usiłuje się interpretować dowolnie. Bo fałszywy jest prezentowany w tekście dylemat: albo tolerancja niewiernych (czego konsekwencją jest osłabienie własnej wiary), albo sprzeniewierzenie się przykazaniu miłości. Jeśli przypisać autorstwo przykazania miłości również Jezusowi (jako Synowi Autora przykazania), to trudno zakładać, iż nie zna On sensu tego pojęcia. Rozumiał je w ten sposób, że nie tolerował niewiernych. Często wyrzucał im brak wiary, wywracał stoły, zestawiał z marginesem (na korzyść marginesu). Słowem, jakby nie kochał. Ale jednak kochał. Bo nie tolerując umarł z miłości. Może więc zamiast przeciwstawiania „tolerancja niewiernych – sprzeniewierzenie się przykazaniu miłości”, lepiej wyprowadzić jakieś pozytywne stwierdzenie, np. tolerować, to umrzeć z miłości.

Inna dyskusyjna teza brzmi: prawdziwa wiara zakłada, że to moja, a nie twoja wiara jest właśnie prawdziwa. Autor korzysta z tzw. zasady czystej racjonalności. Polega ona na tym, że wprowadza się pewne reguły czy pojęcia w taki sposób, że się ich nie dyskutuje, resztę zaś można poddać uczciwej debacie. Tylko, że właśnie debata oparta na regułach i pojęciach, których nie można poddać dyskusji nie jest już uczciwa. Bo zaproszenie jest następujące: jeśli masz wiarę i chcesz, żeby była prawdziwa, to musisz uznać, że wtedy tylko ona jest prawdziwa, kiedy nie towarzyszy jej tolerancja niewiernych. A dalej masz prawo dyskutować do woli czy to słuszne czy nie. Wydaje się jednak, że takie postawienie sprawy pozbawia dyskusję jej najważniejszego przedmiotu – odpowiedzi na pytanie czym jest wiara prawdziwa? Św. Augustyn odpowiedziałby, że jeśli wiesz, że twoja wiara jest prawdziwa, i że to właśnie w takim jej wyrazie manifestuje siebie Bóg, to w tej samej chwili przestałeś rozumieć słowo Bóg, a więc wierzyć prawdziwie. To właśnie dlatego słucham innych, którzy opowiadają o swojej wierze, by odpowiedzieć samemu sobie czy moja wiara jest prawdziwa. Ale szukam jej prawdziwości nie po to, by z innymi walczyć, ale po to, by nią żyć. Bo tylko prawdziwą wiarą żyć warto. Ale będę tolerancyjny chyba aż do śmierci, bo wiara prawdziwa jest trudna nie tylko do poznania, ale i do wcielenia w życie. To ja sam dla siebie będę pierwszym nieprzyjacielem wiary prawdziwej, ile razy fanatycznie za taką ją uznam. Nie oznacza to jednak, że nie wierzę w sens szukania prawdy i że brak mi wiary w możliwość jej znalezienia. Wiem tylko, że czasem zamiast walczyć z sobą wolę walczyć z drugim i to nazywać wiarą prawdziwą.

Kolejne zdanie jest równie dyskusyjne: Bóg jest poza i ponad wszelkimi atrybutami, jakie możemy mu w najwyższym stopniu przypisać. Otóż wydaje się, że autor chciał wpisać ten tekst we współczesne rozumienie postępu naukowego. Skoro w średniowieczu powiedzieli, że Bóg jest ponad to dzisiaj trzeba coś dodać, np. ponad i poza. Na ponad mogę się zgodzić, gdyż niewątpliwie Bóg nie wyczerpuje się ani w naszych pojęciach, ani w schematach. Ale czy rzeczywiście jest poza? Przeczy temu przykład Jezusa, trochę jednak powiedział o Ojcu w języku powszechnie zrozumiałym, przypisując Mu jednak, wbrew tezie Hartmana, kilka predykatów.

Czy Bóg umarł? Kiedy odnotowuje się spadek zainteresowania Kościołem, praktykami, można powiedzieć, że w pewnym sensie umarł, przynajmniej w nas. Ale pomiędzy „w nas” a „dla nas” jest mała różnica. Dopóki Kościół będzie powtarzał, że Bóg umarł dla nas, a my nie będziemy zbyt pewnie wierzyć, że umiera w nas, dopóty Bóg będzie żył. Prawdziwej wiary nie zabije wątpienie, tolerancja, akceptowanie niewiernych. Prawdziwą wiarę może zabić raczej „wiara prawdziwa”, gdyby miała znaleźć eksplikację w przytoczonej na wstępie definicji.

Verified by ExactMetrics