Kredyt – szansa czy zakłamanie?

W swojej najnowszej książce-wywiadzie z papieżem Benedyktem XVI (Światłość świata) można znaleźć wiele interesujących wątków diagnozujących życie świata, Kościoła, pojedynczego człowieka. Chciałbym dzisiaj zwrócić uwagę na jeden z nich.

W partii książki poświęconej rozumieniu postępu znajdujemy taki fragment: Pytanie […] Jest jasne, że następne pokolenia będą obciążone gigantycznymi długami. Czyż nie jest to także niesamowicie poważny problem moralny? I odpowiedź papieża: Oczywiście, bo żyjemy na koszt przyszłych pokoleń. Widać też z tego, że żyjemy w fałszu. Żyjemy na pokaz, a wielkie kredyty są traktowane jako coś, co nam się należy […].

Myślę, że tę refleksję można przełożyć na wiele innych płaszczyzn, nie tylko finansową. Żyjemy na kredyt, omamieni wiarą w to, że przyszłość zawsze musi być lepsza. Uciekamy od historii wcale nie dlatego, że jesteśmy tacy postępowi. Tylko, że historia już była i nie można powiedzieć o tym, co było złe, że było dobre. O przyszłości można powiedzieć wszystko. Z jednym dopowiedzeniem. Fałsz teraźniejszości sprawdzi się dopiero w tej historii, która jeszcze nie jest nasza, a czasem wierzymy, że nigdy nasza nie będzie.

Illi sine illo quid sunt?

Dobre pytanie: „czym są oni bez niego”?

Pytanie to sprawdza się w odniesieniu do świata polityki. Jest jakiś lider wokół którego gromadzą się ludzie. Istnieją, udzielają wywiadów, ale tylko dlatego ktoś chce z nimi rozmawiać, bo jest on-lider.

Sprawdza się to również w świecie nauki. Ilu naukowców podczepia się pod autorytety prawdziwe i wielkie, by z nich żyć. Tak dzieje się w Kościele, w rodzinie…

Czym są oni bez niego? Pamiętam rozchwytywanych byłych księży, którzy mieli zreformować Kościół. Każdego dnia obecni w mediach, mnóstwo wywiadów. Byli w opozycji do Niego, ale dzięki Niemu? A kiedy odeszli… Czym są dzisiaj bez Niego i dlaczego media ich już tak często nie szukają?

Warto stawiać sobie często to pytanie: czym jestem (byłbym) bez Niego? Bo to, że On toleruje, okazuje cierpliwość wcale nie oznacza, że Go nie ma.

Warto więc na szali postawić dwa pytania i odpowiedzieć na nie osobiście:

1/ Kim byłby On beze mnie?

2/ Kim byłbym ja bez Niego?

Sumienie

Każdy je ma. Jedni wiążą je z biologiczną stroną człowieka i uważają ją za jedyny przejaw ludzkiej natury. Inni sprowadzają je do świadomości. Trzeba od razu dodać, że na tym poziomie człowiek oszukuje siebie najczęściej. Jeszcze inni sprowadzają sumienie do płaszczyzny prawa – bądź rozumianego jako prawo zewnętrzne, narzucone (rygoryści), bądź takie prawo, które ja sobie nakładam dopowiadając, iż chciałbym, aby stało się prawem powszechnym. I wreszcie sumienie jest głosem. I to nie jakimś słyszeniem głosów, ale głosem Boga – Przyjaciela, Sędziego, Stwórcy…

Mówi się, iż ma ono jakby trzy fazy: przed-uczynkowe, uczynkowe (aktualne) i po-uczynkowe. Wszystkie one jednak zakładają jakieś ustrzeżenie się przed wyrzutem, lub też wyrzut po popełnieniu złego czynu. Skąd jednak wiedzieć, że się sumienie ma? Czy tylko z faktu, że coś w środku wyrzuca mi moje czyny? Skąd też wiedzieć, że to co mi wyrzuca jest złe, a to co akceptuje dobre?

A może sumienie to po prostu ja cały w mojej relacji do Boga. Może właśnie sumieniem lub jego brakiem jest relacja czy jej brak. A to co sobie wyrzucam, to nie złe czyny, ale brak relacji pozwalającej mi właściwie te czyny ocenić.

Co więc robić? Wejść w siebie, ale w taki sposób, by nie odkrywać swoich wewnętrznych treści prowokowanych biologią, ludzkim prawem, świadomością. Wejść w siebie tak, by odkryć, że jest się kochanym. Odkryć siebie jako kochanego i odkryć tego, który mnie kocha. I zachować możliwie nienaruszoną relację z Nim. Może to ona pielęgnowana i tworzona ciągle na nowo jest faktycznie moim sumieniem. A czyny i ich osąd są wtórne. I może wtedy przerazi człowieka bardziej jego samotność niż głos, który słyszy się właśnie po to, by się nie przerażać.