Myśleć biblijnie

Biblia nie jest do prywatnego rozważania. Znamy dobrze te słowa, jednocześnie uświadamiając sobie wiele zachęt do osobistego studiowania i rozważania Słowa Bożego. Co więc oznacza ta pozorna rozbieżność? Najpierw to, że tekst Pisma Świętego jest tekstem założycielskim, a więc tworzącym wspólnotę. Bóg zgromadził nas wokół Słowa, które w pełni czasów objawiło się w Jezusie Chrystusie. Jednocześnie wspólnota zrodzona ze Słowa tworzy żywą Tradycję. Hermeneutyka uczy zaś, że tradycja jest najbliższym kontekstem dla interpretowanego tekstu.

Biblia jest więc do osobistego przeżywania, ale nie do prywatnego rozważania. Jej jedynym interpretatorem jest Duch Święty, czuwanie zaś nad depozytem prawowiernej interpretacji zostało powierzone Kościołowi. Tekstu biblijnego nie można oderwać od wspólnoty. Bez niej jest on podobny do zmarłego poddawanego sekcji zwłok.

W kontekście ostatnich wydarzeń, pragnę z mocą podkreślić dwie sprawy. Po pierwsze, nawet jeśli dla kogoś jest to wyłącznie tekst, książka jedna z wielu, to musi on uznać, że jeżeli istnieje wspólnota, dla której ten tekst jest tekstem założycielskim, należy mu się szacunek ze względu na wspólnotę, dla której jest on ważny. Po drugie, jeśli ktoś, będąc we wspólnocie Kościoła, chce odseparować ten tekst od wspólnoty, sam faktycznie wyklucza siebie z żywej wspólnoty interpretacji, z eklezjalnej komunii.

Żyjemy w społeczeństwie demokratycznym, w którym wystarczy deklaracja poglądów i przekonań kilkunastu osób wyrażona publicznie, by państwo, w imię swojej służebnej roli wobec obywatela, odczytało to jako obowiązek objęcia ochroną przekonań i poglądów tych osób. Od świeckiego państwa wspólnota zrodzona ze Słowa Bożego nie oczekuje wyznania wiary. Oczekuje tylko szacunku dla deklarowanych poglądów i ich ochrony. Liczebność tej wspólnoty łatwo zweryfikować. Państwo zaś nie jest i nie może siebie czynić aksjologicznym czy religijnym Magisterium.

A co z tymi, którzy zostawiają ten tekst na pastwę losu? Można powoływać się na autonomię tekstu. Tekst natchniony różni się jednak od wszelkich innych tekstów tym, że jego autonomia dotyczy relacji „tekst-Autor”, nie zaś „tekst – wspólnota interpretująca”.

I tu dotykamy istoty problemu: wiara staje się odtąd żywym napięciem pomiędzy słowem Mistrza a słowem ucznia. Ale różnica pomiędzy relacją „Bóg – człowiek” a ludzką relacją „mistrz – uczeń” odsłania kolejną różnicę. Mistrz Biblii nie musi szukać prawdy razem z uczniem, lecz ją uczniowi komunikuje. Takie jest znaczenie słowa „Tora”. Jest to pouczenie a nie liberalna zachęta do bliżej nie sprecyzowanych poszukiwań.

Biblia uczy, że Boga nie można zamknąć w żadnym ludzkim słowie. On jest większy od ludzkiego sposobu wyrazu. Nie można też żadnym ludzkim słowem Boga obrażać, bo ludzkie słowo jest zbyt małe, nawet do wyrażenia buntu.

Myśleć biblijnie to nie to samo co liberalnie myśleć o Biblii. Nie wikłam się w spory z niewierzącymi, zadowolę się słowem do tych, którzy wierzą. Naszym powołaniem jest myśleć biblijnie, z wdzięcznością za to, że ta Księga czyni z nas wspólnotę. Myśleć biblijnie, to wpisać się w ciągle żywą Tradycję. Gdyby zaś zabrakło człowiekowi wierzącemu szacunku do Biblii, pokazałby tym samym, że zabrakło mu nie tylko szacunku do Boga, ale również szacunku do samego siebie.

„Polityka uczuć” czy „polityka tout court”?

Różne wspólnoty kierują się odmiennymi prawami. W zależności od linii pokrewieństwa i osobistych powiązań nieco inaczej układają się wtedy relacje pomiędzy miłością i sprawiedliwością. I źle się dzieje, kiedy te relacje zostają zachwiane. Dla przykładu, we wspólnocie małżeńskiej czy rodzinnej miłość stoi na pierwszym miejscu, potem dopiero jest sprawiedliwość. Ona jak gdyby zawiera się w miłości. I jak długo wspólnoty te są zdrowe, miłość pozostaje wystarczającym regulatorem. Kiedy doznaje ona poważnego uszczerbku, gdy musi w relacje wewnętrzne wejść ktoś trzeci (np. sąd), wtedy do głosu dochodzi sprawiedliwość jako minimalna zasada regulacji wzajemnych zobowiązań.

Zupełnie inaczej dzieje się w relacjach pracowniczych. Tu zasadą regulacji wzajemnych relacji i zobowiązań jest sprawiedliwość. Nie ma wtedy obowiązku dawania z miłości tego, co wynika ze sprawiedliwości, np. wynagrodzenia za pracę.

A polityka? Chociaż można i w niej mówić o miłości (np. miłość do Ojczyzny) to jednak nawet ta miłość jest regulowana sprawiedliwością i prawem (celowo taka kolejność, by nie wikłać zasad w bieżące spory). I tak, wywieszanie flagi państwowej, mobilizacja na wypadek wojny, podatki są regulowane sprawiedliwością i prawem.

W Polsce od pewnego czasu zaczęło być inaczej. Postawiono na głowie relację miłość-sprawiedliwość właśnie w sferze politycznej. Dobitnym tego przykładem jest życie po katastrofie smoleńskiej. Z jednej strony trudno odmawiać bliskim (nawet politykom) uczuć ludzkich w stosunku do swoich bliskich. W imię tych uczuć czasem można nieobiektywnie odczuwać rzeczywistość. Z drugiej strony nikt też nie ma prawa osobom tych uczuć odbierać. Co jednak zrobić, gdy odczuwająca osoba jest jednocześnie kimś bliskim dla ofiary i politykiem?

I tu wraca pytanie:  Polityka uczuć czy polityka tout court?

Z jednej strony, jeśli ktoś nie potrafi tego oddzielić, powinien zrezygnować z polityki (bo rozumiem, że nie można zrezygnować z bycia bliskim). Z drugiej jednak strony, ktoś drugi zajmujący się polityką, nie może własnych zaniedbań kwitować ośmieszaniem uczuć drugiej strony.

Co zatem zrobić. Podejść do polityki tout court. Bliski niech odpowie sobie czy jest w stanie stanąć ponad uczuciami i pomyśleć sprawiedliwie o rzeczywistości (oddając każdemu, co się jemu należy). Daleki z kolei, powinien wreszcie zrozumieć, że niezależnie od uczuć drugiej strony istnieją pewne zaniedbania, które trzeba rozliczyć w imię sprawiedliwości. I ból ani wyśmiewanie go niewiele tu zmieniają.

Czy będzie nas stać na takie postawy? Czy polityka nabierze wreszcie wymiaru troski o dobro wspólne nie tylko BLISKIEGO i DALEKIEGO, ale nas wszystkich, obywateli? Jeśli nie znajdziemy w sobie dość determinacji do uprawiania polityki tout court, pozostanie nam kontynuacja polityki uczuć. Tylko, że uczucia mają to do siebie, że jak szybko się zapalają, równie szybko się wypalają. A takie zapalanie/wypalanie nie wróży dobrze ani sytuacji bezpieczeństwa, ani dobru rodziny, ani dziurom w drogach, ani też wałom przeciwpowodziowym.

Zachęcam zatem do uprawiania polityki tout court, z odwagą mówiąc: nawet w Polsce!

A jednak Prawda…

Minął miesiąc od ostatniego wpisu. Nie zapomniałem oczywiście o swoich Czytelnikach, nie popadłem też w jakąś szczególną chorobę. Po prostu pomiędzy tymi wpisami była Pascha, szczególny dla wierzącego moment przejścia ze śmierci do życia. I tak się złożyło, że owo przejście odzwierciedliło inne: z kłamstwa do prawdy.

Kilka słów wyjaśnienia dla tych, którzy i tak nie zrozumieją.

Spotykamy na swojej drodze różnych ludzi. I kiedy w ludzkich relacjach pojawia się kłamstwo, wtedy nawet to nie tworzone przez nas, lecz nas dotykające zabiera sen z powiek. Czasem towarzyszy temu nawet pokusa pójścia na kompromis, jakaś częściowa zgoda na półprawdy. Ale one też nie dają spać.

Dla kłamstwa trzeba umrzeć, żeby narodzić się do prawdy. A do tego potrzeba czasu…

Poranek zwiastował Paschę. I taki właśnie poranek Prawdy przychodzi, jeśli człowiek kłamstwu się nie podda. Obumieranie oczywiście boli, ale nagroda jest niewspółmierna do cierpienia.

Bo prawda potrafi być wdzięczną towarzyszką. Zabierając to co niszczy życie, daje życie prawdziwe: prawdziwe relacje, prawdziwych ludzi… i sen.

Warto żyć dla prawdy, by sumienie mogło spokojnie spać. Warto uśmiercać kłamstwo niesione przez drugiego człowieka – nawet jeśli boli. Bo Prawda rzeczywiście wyzwala ku Nowemu. A nowe jest jak jutro – wolne od błędów.

Verified by ExactMetrics
Verified by MonsterInsights