Czego naprawdę się boimy?

Boimy się ludzi, nowych sytuacji, pytań, na które nie znamy odpowiedzi. Ratując się przed lękiem udajemy odważnych. Powtórzmy pytanie: Czego naprawdę się boimy? Zamiast przyznać się do lęku przed nowym, próbujemy udawać, że bardziej lubimy stare. Nie przyznajemy się do lęku przed nowymi ludźmi, ponieważ starych już potrafiliśmy oswoić. Nie przyznajemy się do lęku przed nowymi pytaniami, pokazując, że to co wiemy nam wystarczy. Boimy się wszystkiego, bo w rzeczywistości boimy się siebie i o siebie. Oczywiście nie przyznajemy się tak łatwo do noszonych lęków. Nazywamy to troską o wiarę i tożsamość. Ale co stanie się wierze w nowej sytuacji i z nowymi ludźmi? Co będzie z wiarą, kiedy zaczniemy ich unikać? Ewidentnie nie o wiarę chodzi.

Czego naprawdę się boimy? Może ludzi i ich problemów, może pytań, które po cichu stawiamy my, a oni mają odwagę postawić je głośno. Ratujemy się ucieczką w fundamentalizm (nie będziemy tego słuchać) albo w otwartość (słuchamy, by się nie przejąć). Skoro się boimy, może warto postawić pytanie, co musiałoby się stać, byśmy przestali się bać? Może gdyby wszyscy myśleli tak samo, wierzyli tak samo… To może spróbujmy zrobić pierwszą próbę. Wierzymy w Boga. To w jaki sposób będziemy tę wiarę wyznawać? Kto pierwszy zaproponuje sposób i formę? A jeśli się znajdzie ktoś, kto to zrobi, to dlaczego mamy się temu poddać?

Nie dajmy się sparaliżować lękiem przed nowym. Nie dajmy sobie wmówić, że tylko w jeden sposób można wierzyć, kochać, być dobrym człowiekiem. To co musi nas łączyć, to nie forma, ale treść. Wierzymy w jednego Boga – to nas łączy. I z tej wiary musimy wyciągnąć wniosek, że ona musi kształtować nasze życie – to nas łączy. Niestety dalej każdy musi odpowiadać sobie sam.

Dzisiaj wspominamy rodzinę Józefa i Wiktorii Ulmów. Chcieli mieć rodzinę, chcieli kochać Boga i bliskich. I jednocześnie zrozumieli, że miłość zaczyna się w domu, ale w domu się nie kończy. Tak przyjęli Żydów do swojego domu. Tak doprowadzili swoją otwartością, że zginęli Żydzi, zginęli oni i ich dzieci. Czy tak właśnie warto kochać? Czy gdyby się bali, nie uratowaliby przynajmniej siebie i swojej rodziny?

Żyjemy w rodzinach w tym sensie uratowanych. Wojna, póki co, jest za naszą granicą. Skończyła się pandemia. Jeśli nie wydarzy się nic strasznego, mamy kilka, kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt lat wspólnego rodzinnego życia. A potem? Czy teraz nie powinniśmy zacząć się bać? Właśnie o to, co potem. Ulmowie zostali rozdzieleni przez nazistów, ale odnaleźli siebie po śmierci. Są pierwszą w historii rodziną, która będzie beatyfikowana w pełnym składzie. Nie mieli szczęścia, by być z sobą kilkadziesiąt lat, ale mają szczęście być ze sobą na zawsze.

Czy człowiek wierzący nie powinien się bać? Oczywiście, że powinien. Ale powinien bać się o to, co naprawdę człowiekowi zagraża. Tego zaś pytania boimy się najbardziej i dlatego próbujemy się straszyć wszystkim innym.

Ani chorych, ani zdrowych, ani lekarzy… (nie-biblijny komentarz do ewangelii o trędowatym)

Choroba sprowadza samotność – dość banalne, chociaż prawdziwe. Prawdziwe do tego stopnia, że zastanawiamy się, co było pierwsze. Jedno jest pewne: zarówno chorobę, jak i samotność przeżywa się w pojedynkę. A jednego i drugiego boimy się tak samo. Dzieje się tak z trzech powodów.

Nie ma chorych, jest choroba. Choroba jest trudną sytuacją graniczną. Najtrudniejsza nie jest ona sama, lecz człowiek w chorobie. Bo choroba – podobnie jak zdrowie – jest częścią prawdy o człowieku, z tą różnicą, że zdrowego się nie wyklucza.

Nie ma zdrowych, nie ma kryteriów. Bo zdrowie to nie tylko brak choroby. To potrzeba tej samej odwagi prawdy, której człowiek potrzebuje w chorobie. Boimy się więc samotności (choroby) i prawdy (o zdrowiu). Za jedno się wyklucza, za drugie oskarża o brak tolerancji.

Nie ma lekarzy, bo i po co? I nie chodzi o spór z rezydentami. Chodzi o bardziej egzystencjalną i społeczną perspektywę. Nie ma lekarzy, bo nie ma odważnych, aby kogoś nazwać chorym, gdyż nazwać drugiego chorym, to jednocześnie określić prawdę o sobie samym: chory albo zdrowy. Lekarz nie zawsze jest zdrowy i nie zawsze znosi chorobę własną lepiej niż chory. Tak samo boi się wykluczenia i samotności.

Społeczeństwa doświadczane przez historię wyrobiły w sobie maksymę: trzeba być silnym i zdrowym! Do tego stopnia staje się ona istotna, że w jej imię zaciera się prawdę o chorobie. Lepiej umrzeć (zdrowo!) niż przyznać się do choroby. I tak umieramy (zdrowo!) w naszej świadomości historycznej, w świadomości rodzinnej, jednostkowej.

Trzeba być silnym i zdrowym! To ważne, dopóki kojarzy się z nadzieją. Ale staje się małe, gdy prowadzi aż do wyparcia prawdy o tym, że wszyscy w jakimś sensie nosimy w sobie chorobę, a przynajmniej jej skutki.

A może trzeba mieć odwagę na przyjęcie prawdy, czasem nawet samotności? I wtedy życie na nowo stanie się zdrowe, bo będzie w nim miejsce, na chorych, zdrowych i lekarzy.

Kryzys dla odważnych

Życie społeczne przyzwyczaiło nas do rozumienia kryzysu jako czegoś, co pomniejsza wartość człowieka, inicjatywy, społeczeństwa. Unikamy kryzysów, ludzi w kryzysie, sytuacji kryzysowych. Oczywiście jest też druga skrajność wyrażająca się w tezie, że kryzys się ma, albo się miało, albo będzie mieć. Konsekwencja logiczna jest prosta: życie jest albo przeżywaniem kryzysu, albo wychodzeniem z niego, albo przygotowaniem się do niego. I tak schemat goni schemat.

Kryzysu nie da się zaplanować. Najlepiej widać to obserwując specjalistów od kryzysu… w kryzysie. Można go jednak założyć, i to nie tylko jako potencjalne fatum, ale jako coś co zdarzyć się może, a nawet powinno. Kilka przykładów.

Człowiek, który chce zdobyć szczyt próbuje wszystko zaplanować. W pierwszej fazie wspinaczki praktycznie wszystko zależy od niego, aż do momentu, od którego inicjatywę przejmuje szczyt. To już nie prawa człowieka, lecz szczytu decydują o sukcesie. W tym właśnie momencie pojawia się kryzys. Oddać część swoich pewników albo się wycofać. Ale szczyt jest dopiero po tej drugiej stronie, niezależnej do końca od człowieka.

Relacja z człowiekiem. Większość relacji próbujemy kontrolować. Wychodzimy do człowieka, ale do połowy drogi. Do momentu, w którym jeszcze kontrolujemy i to my decydujemy o kroku wprzód lub w tył. I znowu moment kryzysu. Albo odda się część swojej pewności i zabezpieczeń, albo trzeba wrócić na swoje pozycje i z kimś nowym zaczynać od nowa. To dlatego łatwiej kochać niż być kochanym.

Dzisiejszy dzień jest poświęcony uchodźcom (w Kościele) i Wielkiej Orkiestrze (w Polsce). Ale i tu można uciec przed kryzysem. Może zadzwonić ktoś biedny, mogę otworzyć drzwi, coś dać i wycofać się do siebie. O wiele trudniejsza sytuacja jest wtedy, gdy ktoś prosi, bym pomógł mu tak gdzie żyje. Wyjść z mojego bezpieczeństwa, przełamać kryzys i dać się prowadzić cudzej biedzie.

Nikt z nas nie lubi kryzysów. Jednak prawdziwy szczyt, prawdziwa relacja z drugim człowiekiem i prawdziwy potrzebujący jest po drugiej stronie kryzysu. Po stronie nie moich praw i warunków. To dlatego tyle wycieczek w niskie góry (nieoświetlone Morskie Oko), tyle relacji (media społecznościowe) i tyle akcji pomocy biednym. Bo to wszystko jest po „mojej stronie kryzysu”.

Ta druga strona nie jest już dla altruistów. Ona jest wyłącznie dla odważnych – bez pośredników, bez zabezpieczeń, ryzykując wszystko.

Verified by ExactMetrics