Trwoga dokoła. Każdą zatrważającą sytuację można wykorzystać dla pozornego budowania wiary. Niedawno jeden z moich znajomych powiedział mi, że jak zaczną się zgony i zwyżki zarażonych to ludzie znowu wrócą do Kościoła. Nawet jeśli wrócą, bo trwoga dokoła, czy o taki powrót chodzi?
Heurystyce strachu przeczy postawa Jezusa ukazana w Piśmie Świętym. Na widok Jerozolimy zapłakał. Wszechmocny – bezsilny. A więc nie o to chodzi również Bogu. Bezsilny nie wobec trwogi dokoła, ale wobec możliwości ludzkiej wolności, która potrafi odrzucić nawet to, co zbawia.
Czym jest więc Adwent? Jest pytaniem o bycie. Być albo nie być. Być, czyli stawić czoło teraźniejszości, albo nie być, to znaczy wpisać się w pęd i oczekiwania świata, i jakby nie być. Być, czyli czekać. Ale czekać na to co było, by stało się raz jeszcze, czy na to co ma nadejść? A może czekać i nie przegapić wejścia wieczności w moje życie?
Co robić, by czekać i nie przegapić? Najpierw zachować twarz. Moja twarz, wbrew pozorom, nie należy do twarzy najczęściej oglądanych. Jest tak bliska, że prawie niewidoczna. Widoczna dopiero w zwierciadle. A może moje życie duchowe jest do niej podobne, może widzę je dopiero wtedy, gdy odbije się w lekturze Słowa Bożego, w konfrontacji z Tym, Który jest naprawdę?
Mieszkanie. Kiedy chcę się z kimś spotkać mam dwa wyjścia: pójść z nim do restauracji albo zaprosić do domu. Plusy restauracji – nie muszę sprzątać mieszkania. Plusy mieszkania – nie muszę opowiadać, wystarczy pokazać. Ale jest jeszcze sumienie. Granica wstydu, która pozwala lub nie na zaproszenie kogoś w moje życie. I również tej granicy wyznaczanej sumieniem muszę się w Adwencie przyjrzeć. Oczyścić sumienie, to pokonać wstyd.
Po co jednak w ogóle czekać i po co się spotykać? Z jednymi spotykam się, bo wypada. Z drugimi, bo czegoś od nich potrzebuję. Wreszcie są i tacy, z którymi chcę się spotkać, bo lubię z nimi być.
Czy naprawdę czekam na Adwent w tym roku, a jeśli tak, to dlaczego?