Ciemna strona kultury miasta

Starożytni Grecy definiowali sztukę jako cnotę rozumnego wytwarzania, które naśladuje celowość natury i doskonali świat, gdyż zawiera w sobie pewien kanon oparty na naśladowaniu i pięknie. Sztuka nie powstaje z próżni, a jej fundamentem jest zawsze jakaś określona wizja świata i człowieka. Aby jednak tego wszystkiego doświadczyć potrzeba nie tylko czasu na kontemplację dzieła i na jego zrozumienie, by móc podejść krytycznie, ale także otwarcia na przekaz.

Tymczasem, współczesną cywilizację interesuje nie tylko ekonomika czasu, ale, jak się okazuje, także ilości wchłoniętej sztuki. A skoro nadmiar codziennych obowiązków nie pozwala uczynić czegoś w dzień, to czemu nie wykorzystać w niekonwencjonalny sposób nocy..?

Po raz kolejny w wielu miastach nie tylko Polski, ale i Europy, zapanowała Noc muzeów. W Polsce już po raz piąty, mieszkańcy większych miast rzucili się tłumnie w objęcia bogini Arfodyty. Na tę jedną noc otworzono wszystkie muzea, galerie, zorganizowano pokazy filmów „pod chmurką” i jeszcze wiele atrakcji, które miały uczcić owczy pęd miejskiej społeczności do szeroko rozumianej kultury.

Nazajutrz, prasa szumnie rozpisywała się o kolejnym rekordzie pobitym przez zwiedzających, dodając nieskromnie, iż tym razem ponownie zwyciężyła Stolica, gdyż w tym czasie  miały swój finał studencie juwenalia. Fakt ów pozwolił nie tylko na określenie, że pamiętna noc była bardziej tłoczna, bo kolejki po bilety, tłumy na ulicach, ale i bardziej pijana. Czy dalej mówimy o sztuce..?

Jeśli nawet mówimy o sztuce, to odnoszę wrażenie, że o jej wersji anty-, bo choć potrafiliśmy się zachwycić, to bardziej ilością niż jakością. Ilością nie tylko otwartych, bezpłatnie pozwalających się oglądać miejsc kulturalnych, ale przede wszystkim ilością chętnych do tego. Wskazuje na to fakt, że wielu ze zwiedzających nie interesowało gdzie i po co idą, ale fakt, że idą wszyscy… Jaka jest zatem nasza świadomość sztuki, kultury, upodobań i pragnień, skoro wejdziemy wszędzie, tylko dlatego, że drzwi są otwarte…

Pozostał jeszcze jeden wątek, na który chciałabym zwrócić uwagę, iż wszystko to działo się o zmierzchu. Nikomu nie przeszkadzał odwrócony porządek – zamiana dnia z nocą, tak jakbyśmy się czegoś wstydzili, chcieli ukryć, że potrafimy się zachwycić, pozwolić sobie na to, by dostrzec różnicę między robotą, dziełem a arcydziełem, które przenosi w inną rzeczywistość. Fakt ten nie tylko zastanawia, ale i złości, gdyż do muzeów ruszamy tłumnie nocą, a w dzień na Starówce chętnie odpowiadamy na pytania ankieterów o homofobię Polaków.

Minęła noc szeroko otwartej na świat kultury, minął kolejny długi weekend. Miną też wakacje i kolejny rok szarej codzienności, aż do następnej okazji na szaleństwo o zmierzchu, kiedy to wyjadą na miejskie ulice stare autobusy „ogórki”, by zawieźć nas na podbój metropolii.

Tylko muzea będą świecić pustkami niczym latarnie, i aż prawie oślepiać, bo one nie wiedzą, że my lubimy szukać kultury nocą…

                                                                                                                            

DS

 

*****

 

…Bo serce napomina mnie nawet nocą. W poruszonym temacie może chodzić nie tylko o kulturę, ale także o moralność. Nie mamy czasu na nią w ciągu dnia. Przerabialiśmy już w historii „nocne Polaków rozmowy”. Co jednak stanie się z moralnością, gdy i ją sprowadzimy do nocnych refleksji? Według jakich kryteriów będziemy żyć w ciągu dnia?

Noc nawet na sztukę rzuca inne światło. Cóż dopiero mówić o moralności. Co się jednak stanie, jeśli to światło sprawi, że zaczniemy dostrzegać inaczej kolory: białe jako szare, czarne jako nie aż tak bardzo ciemne… Czy przypadkiem nie będziemy żyć tylko konturami rzeczywistości?

Nie tylko rośliny potrzebują słońca. Potrzebują go również ludzie, a zwłaszcza ludzkie sumienie. Ów blask prawdy nie jest wyłącznie figurą retoryczną. Jest potrzebą ludzkiego umysłu i serca. Dosyć ma dzień swojej biedy, ale też wystarczająco możliwości, by zająć się sztuką, kulturą i moralnością. Bo jeśli wszystko zaczniemy uprawiać nocą, skąd weźmiemy ów blask prawdy? Reflektory, nawet najsilniejsze, mogą nie wystarczyć…

 

Jarosław A. Sobkowiak

Mel Gibson – druga odsłona

Pamiętam moje uniwersyteckie dyskusje i spory wokół filmu Mela Gibsona „Pasja”. Dla pewnych kręgów stał się on wręcz filmem kultowym. Moi studenci są żywymi świadkami tego, że byłem od początku wielkim przeciwnikiem taniej wiary w to, iż film Gibsona ewangelizuje lepiej niż sama Ewangelia. Tłumaczono mi, że te ilości krwi w „Pasji” są tylko po to, by urealnić znieczulonemu światu prawdę o tajemnicy jedynej w swoim rodzaju Męki. Wytrwałem jednak przy swoim, chociaż nasłuchałem się cierpkich słów również od swojego środowiska.

Przed chwilą wróciłem z kina z kolejnej odsłony Mela Gibsona „Apocalypto” (polska premiera miała miejsce 29 grudnia 2006 roku). Film – zarówno scenariusz, jak i realizacja – banalny aż do bólu. Upadek cywilizacji Majów opowiadany oczami więźnia-wojownika, urastający do epokowego obrazu dramatu cywilizacji, która nie umiała współgrać z ziemią, „tą, która przestanie kiedyś odpowiadać na pragnienia człowieka”. Również w tym filmie reżyser potrzebował wiele krwi, bardzo brutalnych scen, realizmu aż do bólu. Pozytywne jest jedynie to, że na krew w wydaniu Gibsona już się trochę znieczuliłem. Szukałem więc fabuły, jakiejś głębszej myśli, a tę można niestety oddać w kilku banalnych zdaniach.

Rodzi się więc pytanie: Czy słusznie i tym razem Mel Gibson potrzebował tyle krwi, by urealnić problem? A może dzięki temu filmowi widz odkryje w sobie inne pytanie: Czy w „Pasji” nie chodziło przypadkiem o ten sam zabieg? Hollywood zaczyna być coraz bardziej pusty w środku i w tym sensie Gibson ma rację – tamto kino trzeba przekroczyć. Pytanie tylko czy forma, którą wybrał nie jest równie wyprana z głębi, jak kino, z którym walczy? Ja dzięki ostatniemu dziełu Gibsona zrozumiałem jedno: Prawdziwego zbawienia nie da się przeliczyć w „baryłkach krwi”, a ci ufarbowani urealniacze w rzeczywistości tylko odrealniają. I dla niezbyt wymagających wniosek jest prosty: z naszą cywilizacją nie jest chyba aż tak źle. Wątpię jednak, by taki cel stawiał sobie Gibson.

Jaka natura, jaka kultura, jacy my?

Człowiek wiele znieść może. Krzywdę, chorobę, ból poniżenia i śmierć najbliższych. Czy jednak jest w stanie uratować się przed sobą? A może powinno się zapytać inaczej, czy jest w stanie ocalić siebie, w tej naszej współczesności, o której tyle się mówi i pisze, a i tak nikt jej do końca nie rozumie? By jednak móc tak zapytać trzeba by założyć, że ten nasz człowiek „ma siebie”, w czasach rozziewu miedzy wartościami wyznawanymi a przeżywanymi, konformizmu i konsumpcji, czasach zagubienia, bezradności i chyba już nawet obojętności wobec głupoty i minimalizmu moralnego, intelektualnego. Kiedy wszelkie napływy do tego, co „nasze” tłumaczymy wielokulturowością, prawem do inności czy otwartością na nowe… Nawet Kant nie naciągnąłby wystarczająco swego imperatywu…

Co zatem znaczy „mieć siebie”? To wiedzieć kim jestem, w co wierzę, co jest dobre dla mnie i innych obok mnie, czy to jednak wystarczy? Paul Ricoeur powie, że trzeba mieć trwałe skłonności (charakter) i dotrzymywać obietnic, przyjmując wyzwanie zmienności przekonań i uczuć. Tylko tyle, a jednak aż tyle…

  Ale żeby nie tak od razu z obcej beczki, to pomówmy o nas Polakach. W ostatnich dniach, media wielokrotnie powoływały się na – jakże to rzetelnie przeprowadzane –  badania na temat polskości, że się jej wstydzimy, że jej nie lubimy, że wyjeżdżamy szukać pracy na Zachodzie, bo tam łatwiej, a „polskość” to nawet na ulicy słychać (i niestety czuć..). Czy jednak zadajemy sobie pytanie czym nasza polskość jest? Nie wystarczy przecież już powiedzieć, że my to na obiad bigos, kotlet schabowy, Wałęsa w stoczni, no i jeszcze do niedawna Nasz Papież – Jan Paweł II. Tradycyjny obiad coraz częściej w Mac Donaldzie, Wałęsa na emeryturze, a w Watykanie panuje Benedykt XVI. Co zatem z nami? (w świecie – chciałoby się zapytać…)

No właśnie, jacy jesteśmy? Jaką kulturę tworzymy? A jeśli to, co robimy to odzwierciedlenie naszej natury – kim zatem jesteśmy? Chcemy budować naszą kulturę ciągle jednak walcząc z tradycją bez zastanowienia czy to aby nie tradycjonalizm. Pragniemy IV RP sprawiedliwej i z „czystymi rękami”, a głosujemy, że homo politicus nie da sobie rady w życiu bez kłamstwa (i moherowego beretu w kieszeni). Nie potrafimy się porozumiewać, bo komunikujemy i owszem, tylko ile w tym polszczyzny, nawet w ulubionych mediach….

 Religia – trwa, etyka, tworzy się, polityka – zawsze jakaś jest.

A teraz sobie odpowiedzmy: Natura? – Jakiego mnie Panie Boże stworzyłeś, takiego mnie masz, wiec po co pytasz?

 Kultura? – Jaka jest każdy widzi.

A my sami? -To się jeszcze zobaczy, dopiero wiosna idzie…