„Nie potrzebują lekarza”… chorzy

Znamy dobrze to zdanie, na którym wychowały się całe pokolenia zamieszkujące nasz obszar kulturowy. „Nie potrzebują lekarza zdrowi”. Oczywistość tego stwierdzenia jest tak długo prawdziwa, jak długo dostrzega się jasną granicę pomiędzy zdrowiem i chorobą. Problem jednak w tym, że coraz trudniej wpisuje się w naszą mentalność świadomość choroby.

         Wszyscy więc jesteśmy „zdrowi”. Zdrowi naszą przeciętnością, niewiernością, niekonsekwencją. Cały tragizm sytuacji nie polega jednak na tym, że jesteśmy przeciętni, niewierni i niekonsekwentni. Tragizm wyraża się w tym, że jesteśmy tym „zdrowi”. A zdrowia przecież się nie leczy, tylko umacnia. Umacniamy więc naszą przeciętność, niewierność i niekonsekwencję.

         Być może więc czas na taką specjalność lekarską, która potrafiłaby leczyć „zdrowych”. A wtedy nasze choroby okażą się całkiem do zniesienia. Zachorujemy co najwyżej na trochę wyjątkowości, wierności i stałości. Wtedy też możemy zrezygnować z lekarza. Bez niego da się bowiem przeżyć chorowanie na „normalność”. A lekarzowi zostanie już tylko nasze „zdrowie”: przeciętność, niewierność i niekonsekwencja.

Odkryć człowieka w sobie

Jednym z konfliktów będących udziałem człowieka jest napięcie, jakie zachodzi pomiędzy metafizyką a historią. Z jednej bowiem strony nasze myślenie jest naszpikowane treściami, których nie chcemy, nie umiemy, czy wręcz nie mamy czasu ani sprawdzać, ani pogłębiać. Po prostu przyjmujemy je na wiarę. Z drugiej zaś strony mamy historię i to nie tę ponad czy poza nami, ale historię naszego życia. Ta zaś też nie zawsze jest dostatecznie pogłębiana – czasem dlatego, że spodziewamy się wniosków, czasem nie umiemy, nie chcemy… Pokazuje to jednak, że istnieje jeszcze drugie napięcie – nie tylko to pomiędzy metafizyką i historią, ale pomiędzy nami a metafizyką i historią.

                Tymczasem przed nami święta. Słowo stanie się ciałem i zamieszka wśród nas. Można pytać: metafizycznie czy historycznie? Jeśli metafizycznie, to może znajdziemy jeszcze jakiś nowy argument na „dziecko Demiurga”. Jeśli historycznie, to znajdziemy Mu odpowiednie miejsce – najważniejsze, by było poza miastem. Zagwarantujemy nawet dobry dojazd i opiekę. Co jednak dla nas? I tu dotykamy istoty problemu. Słowo stało się człowiekiem. Po co? Może po to, by dać pożywkę kilku soborom a przy okazji herezjom. Może po to, by Bóg znalazł nowe „medium” w dotarciu do człowieka, bo „stare” przestało się sprawdzać. Może wreszcie tak po prostu, bo Bóg nie musi zaspokajać swoich pragnień czy potrzeb, wystarczy, że aktualizuje siebie – raz w metafizyce, innym razem w historii.

                Pytam uparcie: Po co jednak Słowo stało się ciałem? Może i po to, by człowiek stał się człowiekiem. Człowiekiem na miarę człowieczeństwa Boga. Syn Boży przyjął naszą naturę, by ją przemienić. My już mamy naturę. Teraz trzeba nam przyjąć Boga, by tę naturę przemienić, by stać się człowiekiem jak On. Może właśnie to miał na myśli Leon Wielki, kiedy wołał: Poznaj swoją godność chrześcijaninie. Ty ją już masz, ale jakże często nie rozpoznaną, prawie jak metafizyka czy historia. Warto ją chyba przyjąć, nie koniecznie pojąć od razu. Przyjąć to, kim jestem, kim jest On. Przyjąć prawdę, że rodząc się raz chce rodzić się na nowo… jak człowiek. Jak Ty i ja. Może więc warto zrezygnować w tym roku z metafizycznego i historycznego charakteru świąt, i przyjąć po prostu naturę daną przez Boga, tak jak dziecko przyjmuje narodzenie. Gdyby chciało przyjąć je dogłębnie, świadomie, podbudowane intelektualnie, wtedy nie narodziłoby się nigdy… jak człowiek. Świętujmy więc to, że Bóg stał się człowiekiem, że pokazał nie sens metafizyki i historii, ale że ma sens również dla nas rzecz o wiele nam bliższa – Oto człowiek może stać się człowiekiem.

 

Dokąd uciec przed sobą?

Otrzymałem niedawno list mówiący o tym, że ktoś planuje zmienić swoje życiowe powołanie, gdyż… No właśnie. Chyba zabrakło owego „gdyż”. Właściwie ono było, ale nie pełniło roli usprawiedliwienia, lecz bardziej coś, co kazało myśleć, że to „gdyż” jest po to, iż nie ma usprawiedliwienia dla owego „gdyż”. Przywołany problem nie jest zapewne ani marginalny, ani jednostkowy. Każdy z nas w mniejszym czy większym stopniu zdradził: kogoś, siebie, ideały…

                Wśród moralnych mechanizmów obronnych jest mechanizm ucieczki. Dopowiedziałbym, ucieczki w stronę zagrożenia. Oczywiście nazywa się to inaczej: stawieniem czoła problemom, spojrzeniem prosto w oczy, próbą bycia autentycznym. Faktycznie człowiek jednak ucieka, a chęć szukania problemu pokazuje, że ucieka od siebie. A owo „ja”, co pewien czas dogania i wtedy człowiek musi znowu zmieniać powołanie, stawić czoła problemom, spojrzeć prosto w oczy… dalsza część refrenu też się powtarza.

                Dokąd czy lepiej dopokąd uciekać przed sobą? A może trzeba stawić czoła sobie, spojrzeć sobie prosto w oczy i powiedzieć o swojej nijakości. Nie po to, by siebie potępić, ale po to, by przestać uciekać. Po pierwsze dlatego, że przed sobą człowiek nie ucieknie. A po wtóre, uciekając zaprasza innych do ucieczki. Czasem też może zatrzeć granicę, gdzie chce ich dla nich, a gdzie dla siebie. Bo przecież nie jest dobrze, żeby człowiek był sam… Nawet, kiedy ucieka.