Jedna z podstawowych definicji modlitwy brzmi: wznoszenie umysłu i serca do Boga. Pobożna to definicja, chociaż w istocie dość dziwna. Bo jeśli człowiek składa się z duszy i ciała a wznosi umysł i serce, to znaczy, że nie wznosi się cały. Nie jest to zresztą jedyny problem z naszym ciałem.
Jeśli mamy okazję podawać rękę drugiemu człowiekowi, dobrze rozumiemy, co oznacza nie umieć radzić sobie z ciałem. Ono jakby człowieka przerastało, albo dosadniej, jakby człowiek się go wstydził.
Ale mamy ciało i warto się z nim zżyć, bo inaczej bardzo szybko staje się naszym wrogiem. Onieśmielone zaczyna się skrywać, źle wykorzystane marnieje. Nie zintegrowane – staje się zewnętrzne i obce. Bez umiejętności wyrażania siebie ciałem jesteśmy jakby okaleczeni, niepełni i niepewni.
A jednak jesteśmy [również] ciałem. Wychodzimy nim do świata, do człowieka, do Boga. Nie umiemy i nie możemy inaczej. Tylko czy ono wyraża nas czy wyłącznie nasze wychowanie? Kim jestem bez świadomości ciała, kim jestem w ciele? A może prościej: Kim jestem?
Jeśli znajdę odpowiedź, znajdę również w swoim życiu właściwe miejsce dla ciała.
Ciało jest niekiedy źródłem bólu w sensie fizycznym i psychicznym. Świadomość swego ciała sprawia, że człowiek czuje się albo złamany, albo zadowolony. Jest źródłem przyjemności, cierpienia. Od niego przecież zależy prokreacja. A czasem tak bardzo się go wstydzimy, rodzi w nas uczucie niepewności. Jest atrakcyjne lub odpycha innych. Kimże jednak bylibyśmy bez niego? Czy bylibyśmy rzeczywiści? Przecież nawet w Credo wyznajemy w zmartwychwstanie ciał…