Ułatwienia dostępu

W jakie życie wierzę?

W jakie życie wierzę? Dobre pytanie. Jedni wierzą w to przed śmiercią, drudzy w to po śmierci. Jedni szczęścia upatrują do śmierci, inni po śmierci. I żadna z tych form nie jest życiem, o którym mówi wiara. Wiara mówi bowiem o życiu jednym, czyli wiecznym. Problem z wiecznością polega tylko na tym, że nie zaczyna się ona po śmierci, ale już jest i nawet śmierć nie jest w stanie jest powstrzymać. Śmierć powstrzymuje tylko to, co do wieczności nie pasuje, co z natury wieczne nie jest.

Dramat wieczności. Niezależnie od tego, czy wierzymy w życie po śmierci czy nie, i tak nie przestaniemy istnieć. O tym zapewnia nas Pismo Święte. Człowiek, który raz zaistniał, istnieć nie przestanie. Pozostaje tylko pytanie o jakość istnienia po śmierci. Śmierć jest w jakimś sensie przepaścią przez którą nie przejdzie nic, co jest tylko doczesne. Nie przejdą nasze bożki: władza, bogactwo, funkcje… Te bożki umrą. A jeżeli to były tylko bożki, po ich śmierci człowiek zostaje sam na wieczność. I to jest piekło. Przejdzie zaś to wszystko, co jest boskie, ale naturą Boga, przejdzie zwłaszcza miłość i to co się z nią wiązało.

Bieda i bogactwo a wieczność. Bogacz prosi z reguły o to, by życie, które wiedzie nigdy się nie skończyło. Biedak prosi z kolei, by to nędzne życie jakie ma wreszcie się skończyło. Jedno o drugie nie jest sposobem na życie wieczne. A nam przecież o takie życie chodzi. O coś, co pozwoli utrwalić na wieczność, to co było wielkie i piękne w skończonym wymiarze. Jednym z błędów budowania życia wiecznego już teraz jest czas, a właściwie jego brak. Często wyrażamy go zdaniem: Nie miałem czasu. To trochę jak ze stwierdzeniem: Nie pomyślałem. Nie można nie myśleć i nie można być poza czasem. Można tylko źle wykorzystać i czas i myślenie.

Co jeszcze przeszkadza w budowaniu życia wiecznego? Przywołam trzy przeszkody: źle pojęte wyrzeczenia, zachwyt sobą i ideologiczna nienawiść. Niektórzy chcą budować wieczność wyłącznie na wyrzeczeniach. Ale prawdziwa intencja tkwi gdzie indziej. Jeśli pozwolę się obdarować, wtedy coś mam, a posiadając jestem wezwany do dzielenia. Nie mam, nie muszę nic nikomu dać. Wyrzekam się i mam święty spokój. Druga przeszkoda to zachwyt sobą. Ile czasu poświęcamy na podziwianie swojej wiary, chrześcijańskiego życia, doskonałości. Poza tym, że nic to nie daje, to jednocześnie męczy innych. Przypomina mi się opowieść o niewidomym zakonniku, który uczestniczył w rekolekcjach prowadzonych przez księdza zachwyconego sobą. Kiedy rekolekcje się skończyły niewidomy wraca korytarzem, słyszy kroki i nie wiedząc, że to właśnie rekolekcjonista, mówi do niego: Dały bratu coś te rekolekcje, bo mi nic. Nie zawsze mamy tyle łaski, by spotkać człowieka, który przebije balon naszej próżności. I wreszcie trzecia przeszkoda – ideologiczna nienawiść. Niesamowita presja na zbawienie innych na siłę. W jednym z klasztorów był właśnie taki przeor, zbawiający innych na siłę. Pewnego dnia, podczas rugania zakonników, powiedział następujące zdanie: Potępię się, ale was zbawię! Ile jest takich właśnie ewangelizatorów. Po trupach do nieba!

Niby to wszystko proste, niby oczywiste. A jak często nieobecne w naszym życiu. Czasem życia nie wystarczy, by to zrozumieć. Kiedyś wyczytałem bardzo mądre zdanie na ten temat: Ludzie mądrzeją z wiekiem, niestety często jest to wieko trumny! Obyśmy zmądrzeli szybciej!

Bo my nic nie pojmujemy…

Nic nie pojmujemy. Tytułowe sformułowanie, jak pamiętamy pochodzi z pięknej kolędy „Gdy się Chrystus rodzi”. Bardzo wygodna koncepcja na życie, wygodna koncepcja na wiarę. Nie pojmować, nie rozumieć. Najgorzej w życiu mają ci, którzy coś potrafią, którzy rozumieją. Najlepiej ci, dla których całe życie jest nieustannym pytaniem. Ksiądz, który rozumie rzeczywistość bierze się do pracy, a który chce żyć wygodnie, obchodzi kolejne rocznice inwestowania w niekończące się poszukiwania duchowo-religijne, wznioślejsze od zajęć śmiertelnika, a kiedy już w tych poszukiwaniach się zestarzeje, przechodzi na zasłużoną „duchową” emeryturę. Niestety nasza koncepcja życia religijnego i społecznego przyczynia się do inwestowania w tych, którym wygodnie nie rozumieć. W dzisiejszej Ewangelii (kto jest moim bliźnim?) nie chodzi o teorię, ale o praktykę życia. To trzeba po prostu zrozumieć, a nie tylko nieustannie zadawać pytania retoryczne.

Szukanie autonomicznej drogi do nieba. Dla religijnego cwaniactwa bardzo wygodne jest rozdzielenie wiary od życia i utrzymywanie się z autonomicznej drogi do nieba. Wyjątkowe szaty, gesty, hermetyczny język w niczym nie podobny do sposobu porozumiewania się ludzi na co dzień. I właśnie w tym kontekście powinno paść pytanie, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne? Iść przez ziemię i nie być przeciwieństwem Wcielonego Słowa, które połączyło sprawy boskie ze sprawami ludzkimi. To rozdzielenie czasem proponuje religia, ale do tego rozdzielenia przyczynia się również świat. Pierwszym przejawem jest „zakaz finansowania ze środków publicznych”. A przecież „publiczne” nie oznacza środków wypracowanych w domach publicznych, ale przez obywateli, wśród których są również ludzie religijni. Podatki są publiczne, bo są od wszystkich. Wracając do zakazu – nie można ze środków publicznych finansować nauki religii, koncepcji natury, ale bez problemu można takie środki wykorzystać do promowania wynaturzonej koncepcji natury, do walki z religią.

To nie tylko świat walczy z religią. Ale to również religia czasem walczy bezmyślnie ze światem. W czasach Jezusa powoli rozwijał się ruch, który potem przyjął nazwę sykariuszy (ang. Sicarii), od sica, krótki sztylet. Było to ugrupowanie terrorystyczne o zabarwieniu polityczno-religijnym. Walczyli o czystość religijną, tak jak ją rozumieli. Nazywano ich w tamtych czasach polityczno-religijnymi bandytami. I właśnie w ręce takich zbójców wpadł człowiek w drodze z Jerozolimy do Jerycha. Sykariuszy bali się lewici i kapłani, dlatego nie pomogli człowiekowi leżącemu przy drodze; bali się, by nie zostali posądzeni o nieczystość rytualną, o sprzyjanie niewiernym. Tylko Samarytanin nie był na bieżąco z religijnym zacietrzewieniem. I dlatego pomógł.

Co mam czynić? To nie jest w istocie pytanie: Jak działać? Co zrobić dzisiaj, jutro? To jest pytanie jak nie działać w rzeczach ważnych zgodnie z duchem wiary? Można zrozumieć bezsens nienawiści i otworzyć się na bliźniego, czyli każdego, nie tylko „mojego” bliźniego. Można też nie rozumieć i dalej stawiać pytania retoryczne, oddzielając sprawy boskie od ludzkich w imię czystości religijnej. „Bo my nic nie pojmujemy…”.

Chrzest – niebezpieczny eksperyment

Religia – wiara. Każdy człowiek, który próbuje uzurpować sobie jakąkolwiek władzę, zaczyna od nakreślenia obszaru wolności człowiekowi. Samo to sformułowanie brzmi dziwnie: nakreślić obszar, czyli zniewolić do wąsko rozumianej wolności. Tak czyni magia, tak czyni źle pojęta religia, tak czynią źle rozumiane wspólnoty. I w tym momencie pojawia się chrzest jako niebezpieczny eksperyment. Niebezpieczny dla wszystkich, którzy chcą człowiekowi zdefiniować życie i nakreślić ramy wolności. W magiach i skostniałych religiach człowiek (przywódca) próbuje nakreślić obraz bóstwa. Tak masz widzieć, wierzyć, rozumieć. Tymczasem w wierze Bóg daje poznać siebie. Rodzi się jednak pytanie: Jak można poznać Boga? Przecież to trudniejsze niż poznanie świata, kosmosu. Boga można poznać przez uczestnictwo w Jego życiu. Ważne, by dać się porwać Objawieniu, a nie budować obrazu Boga ze śladów pozostawionych w świecie.

Chrzest – niebezpieczny eksperyment. I w tym momencie refleksji pojawia się chrzest. Nie jest on formą przynależności do grupy, która będzie budować obraz Boga. Jest dokładnie odwrotnie. To zdolność pojedynczego człowieka do udziału w życiu Boga pozwala nadać formę wspólnocie. Chrzest daje poznanie Boga przez uczestnictwo, a jednocześnie czyni człowieka zdolnym do odkrywania sensu. Polega on na nadawaniu znaczeń rzeczywistości, zdolności interpretacji osobistego doświadczenia i uchwycenia celowości człowieka i świata.

Chrzest jako otwarty dostęp. Prawda i sens są z natury otwarte. Pozorne ich zamknięcie wynika z braku wysiłku ze strony człowieka. Żeby w życiu poznać sens czegokolwiek, trzeba się trochę wysilić. Podobnie jest z chrztem jako dyspozycją do odkrycia sensu i prawdy. Każdy ma przystęp, nie ma kodów dostępu, Bóg daje siebie w pełnej otwartości. Stąd wprowadzenie człowieka w obszar łaski, a więc zdolności odczytywania sensu, nie jest zasługą człowieka.

Ochrzczony a wspólnota. Po co więc ochrzczonemu przynależność do wspólnoty? Czy nie jest to próba ponownego zniewolenia i podporządkowania człowieka? Chrzest włącza w życie Boga i w Jego Mistyczne Ciało jakim jest Kościół. Skoro tak, do życia chrztem potrzebny jest Kościół. Ale nie jako jakakolwiek wspólnota, ale wspólnota, która wyrasta ze świadomości bycia Kościołem. W ten sposób Kościół jako wspólnota sensu staje się „miejscem” wspólnotowego nadawania znaczeń, wspólnotowej interpretacji doświadczenia oraz wspólnotowemu odkrywaniu celowości człowieka i świata.

Życie i wolność. Dla kogo więc chrzest? Dla każdego, kto ceni życie i wolność. Bo człowiek otrzymuje życie (wyrwanie ze skutków śmierci, łaskę czyli umiejętność czytania sensu i dary Ducha Świętego jako kompetencje uświęcania życia. Jest włączony w Kościół, czyli odtąd nie jest sam, a w sakramentach może się ożywiać, umacniać i uzdrawiać. Otrzymuje też rozumienie powołania do świętości – kapłaństwo powszechne – dzięki sakramentom może człowiek uświęcać własne życie, otrzymuje także znamię chrztu – ślad, że nigdy nie zostanie zapomniany przez Boga.