e498ee5c26e7c78a84d1e8f5cd99a033

Leszek Kołakowski – samotnik i sceptyk

Miarą naszego życia jest lat siedemdziesiąt, osiemdziesiąt, gdy jesteśmy mocni. A większość z nich… Psalmista dopowiedział, że większość z nich to trud i marność.

W wieku „mocnych” odszedł dzisiaj Profesor Leszek Kołakowski. Jego życia wystarczyłoby na kilka biografii, a zamknął ją w jednym życiu człowieka niewielkiej postury i wielkiego intelektu. Był człowiekiem wielkim, to znaczy samotnym. Podziwianym, docenianym a jednak samotnym, bo trudno byłoby zmieścić go w jakiejś jednej szkole, a jeszcze trudniej byłoby zatrzymać go tam na dłużej. Zdeklarowany marksista, który obraził się na marksizm w przejawach (usunięcie z partii w 1966, potem rok ’68 i ostateczne rozstanie z Uniwersytetem Warszawskim). Potem twórczy rozkrok pomiędzy Chicago a Oxfordem jako owoc rewizjonizmu, któremu zresztą też nie był wierny. I wreszcie zdrada filozofii uniwersyteckiej. Zdrada, bo chociaż ciągle wykładał, to nie był już filozofem, był mędrcem.

Kto śledził bez uprzedzeń twórczość Kołakowskiego łatwo mógł zauważyć, że szedł on pod prąd współczesnemu rozumieniu filozofii. Dzisiaj w świecie korupcji filozofii próbuje się uprawiać filozofię dopełnień. Natomiast Kołakowski oscylował pomiędzy duchem marksistowskiego Absolutu, wiarą w konkretną klasę społeczną, bo – jak wierzył – tylko w ramach określonej klasy prawda staje się poznawalna, aż po marksistowską nadzieję, która połączona z apokaliptyczną refleksją dała podwaliny filozofii z jednej strony niedefiniowalnej, z drugiej zaś niezaprzeczalnej, bo możliwej do oceny wyłącznie w perspektywie całości – ta zaś jest nieuchwytna, nawet przez życie trwające osiemdziesiąt dwa lata.

Nie łatwo zdefiniować to życie. Charles Taylor nazywa Kołakowskiego „samotnym podróżnikiem, przenikliwym krytykiem wszystkich intelektualnych szkół, prawdziwym, acz sceptycznym myślicielem” i „współczującym obserwatorem wiary chrześcijańskiej”. I zapewne jest sporo prawdy w tej ocenie. Był bowiem samotny i przenikliwy a jednocześnie wierzący wiarą bez zachwytu. Kiedyś na pytanie o to, czy doświadczył cudu, odpowiedział, że nie. A kiedy rozmówca drążył dalej, iż są tacy, którym otwierają się bramy niebios, z właściwą sobie ironią odpowiedział: Nie wiem, komu się otwierają, a kto sobie tylko wyobraża, że mu się otwierają.

Nie był typowym profesorem akademickim, gdyż nie budował wokół siebie aury wielkości i przestrzeni dla podziwu. Wierny ironii, również siebie tak traktował. Nie nazywał rzeczy tworzonych wielkimi. Nie wierzył jak większość, gdyż jego wiara nie mieściła się w schematach dających pozór całości. Był inny.

Odchodzi kolejny, dość kontrowersyjny człowiek. A ja z każdym takim odejściem uczę się coraz bardziej, że prawdziwa wiara to pokora. Gdzie nie ma pokory, nie ma ani wiedzy, ani wiary. Nie chcę porównywać Profesora Kołakowskiego z innymi wielkimi. Zapewne tego by sobie nie życzył.

Odszedł. Co więc pozostaje? Pozostaje pytanie jakiego wyuczono katolika: A co z jego duszą po śmierci? Chciałoby się zorganizować jakąś linię modlitwy, pokazującą przy okazji, że los każdej niepewnej duszy jest w naszych rękach. A ja nawet nie wiem, jak zdefiniować jego wiarę. I chyba dobrze. On też nie wiedział. Kiedy jeden z rozmówców usilnie drążył w jego życiorysie doprowadzając do pytania o wiarę, Kołakowski dał odpowiedź, która troszczącemu się o jego duszę musi wystarczyć. Powiedział wtedy: W co wierzę, Pan Bóg wie doskonale.

Nie podsumowujmy więc życia, które nie chciało być podsumowane.

Marksista, ironista, sceptyk poszukujący sacrum. I niech taki pozostanie, z Tym, który wie doskonale w co Kołakowski wierzył.

Mechanizm obronny wyborcy

Zagadnienie mechanizmów obronnych znane jest praktycznie każdemu. Ma ono teoretyczną, bądź praktyczną podbudowę. Mechanizm taki włącza się w momencie, kiedy człowiek przestaje radzić sobie z problemem. Czasem ucieka w sen, innym razem próbuje problem zracjonalizować. Istnieje też mechanizm obronny współczesnych demokracji. Polega on na ucieczce w… głosowanie. Jest on dodatkowo powiązany z mechanizmem realizacji potrzeb, w tym przypadku potrzeby przynależności. Któż bowiem nie chce przynależeć do kategorii „wszyscy”? Wyborca stosuje więc mechanizm obronny w postaci np. wyboru prezydenta wszystkich Polaków.

                Istnieje jednak prostszy podział społeczeństwa, podział bardziej pierwotny na głupich i mądrych. A któżby nie chciał przynależeć do zbioru „mądry”? Idąc tropem tego mechanizmu proponuję krótką refleksję. Logika uczy nas, że kwantyfikatory wielkie typu „każdy”, „zawsze” z założenia są nieprawdziwe. Wyciągając z tego wniosek należy stwierdzić, że nie istnieje wybór prezydenta wszystkich Polaków.

                Jak więc wybierać prezydenta? Przede wszystkim należałoby stwierdzić, że demokracja ma swoje ograniczenia. Bowiem, jeśli prezydent miałby być dla wszystkich, wtedy konsekwentnie musiałby być jednocześnie głupi i mądry, prawicowy i lewicowy, wierzący i niewierzący, to zaś jest niemożliwe. Może więc należałoby zbudować swój własny świat wartości a potem pytać, który z kandydatów jest najbliższy tego systemu. Wtedy jednak kandydat musiałby dorzucić do wyborczego programu kategorię „świat moich wartości”. Jest jeszcze czas, by kandydaci zmodyfikowali programy, a wyborcy zapytali o wartości. Wtedy nie ma szans na wybór prezydenta „wszystkich”, ale rysuje się szansa na wybór prezydenta „mądrych”. A wtedy można zrezygnować z upraszczających kategorii większościowych. Bo przecież mądrość nie jest kategorią większościową.

Verified by ExactMetrics